czwartek, 23 czerwca 2016

DRUGA SZANSA #Prolog

            Była druga w nocy. Księżyc w całej swojej okazałości pysznił się swoim blaskiem i kpił ze wszystkich ludzi, którzy nie mogli umknąć przed jego promieniami demaskującymi największe brudy tego świata. Miałam wrażenie, że dziś wyjątkowo świeci mocniej, niż robił to przez ostatnie lata. Przez chwilę przyglądałam się mu chcąc ustalić czy zwraca na mnie większa uwagę niż na resztę wszechświata. Nie byłabym zdziwiona, gdyby ta również postanowiła mieć dziś na mnie oko.
            Przełknęłam gulę zdenerwowania i wzięłam głęboki oddech, aby zeszło ze mnie ciśnienie. Spięłam się w sobie i przerzuciłam plecak przez okno, padając szybko na kolana i przyciskając się do ściany pod oknem. Miałam nadzieję, że wszyscy, którzy usłyszeli jak uderzył w krzaki, a potem bruk już zdążyli zakląć, wyjrzeć przez okno, rozejrzeć się po otoczeniu, znów zakląć, potem potępić zdemoralizowaną młodzież i wrócić do łóżek. Dałam im na to dokładnie dziesięć minut.
            Kolejną rzeczą, jaką wyrzuciłam przez okno był sznur związanych ze sobą prześcieradeł. Przeszłam przez okno i powoli spuściłam się na dół. Miałam tylko szczerą nadzieję, że nie spotkam się rychło z podłożem.
            Gdy dotarłam na dół spojrzałam szybko na białą firankę, którą wiatr chciał siłą wydrzeć z mojego pokoju na drugim piętrze. Nie było wysoko, ale wolałam nie ryzykować złamania kręgosłupa, czy karku, czy czegoś innego.
            Zdecydowanie byłoby ciężko się z tego później wytłumaczyć.
            Odwróciłam wzrok i skierowałam się do plecaka.
Wyszedł godzinę temu, więc miałam dokładnie tyle samo czasu na zdobycie dowodów. W tym, co zamierzałam zrobić pocieszał jedynie fakt, że podobna szansa mogła się jeszcze trafić, choć nie byłam pewna, czy do tego czasu liczba ludności naszego miasteczka znów rychło by się nie pomniejszyła.
            Zgarnęłam go szybko i ruszyłam w stronę domu naprzeciwko. Czułam jak zimny, nocny wiatr owiewa moje nagie łydki i jak na złość oblega również moje uda. Przysunęłam dłonią dwie części zamka mojej bordowej bluzy, jakby to miało mi w czymś pomóc. Zdecydowanie krótkie spodenki nie były dobrym pomysłem. Teraz już jednak nie było nawet mowy o powrocie.
            Przebiegłam przez ulicę, po czym dopadłam metalowego ogrodzenia, a konkretniej bramy, która odcinała mnie od ciekawszej części posesji mojego sąsiada. Tak, jak się spodziewałam była zamknięta, więc znów zafundowałam swojemu plecakowi daleki lot i ciężki upadek gratis, a sobie męczącą wspinaczkę.
Uderzyłam o ziemię na zgiętych nogach, wzbijając w powietrze lekki tuman pyłu i rozejrzałam się przenikliwie po niewielkim ogródku. Trawa była niekoszona chyba od wieków. Wszystko, co tylko mogło się znajdować na działce ginęło w niej bezpowrotnie. Zarzuciłam szybko plecak na plecy, po czym zgarbiłam się i przeszłam wzdłuż wysokiego ogrodzenia na tył domu, unikając prawdopodobieństwa zgubienia się w tej gęstwinie.
Kiedy doszłam na miejsce, namierzyłam dokładnie środkowe okno na drugim piętrze, a potem zjechałam przenikliwym wzrokiem do jego podnóża, gdzie powinna znajdować się drewniana klapa w ziemi prowadząca do piwnicy. Ruszyłam do niej, gdy nagle usłyszałam krakanie wrony, które przeszyło mnie jak strzała. Podskoczyłam w miejscu z oszalałym ze strachu sercem. Miałam wrażenie, że nawet moje kości się zatrzęsły.
Głupie ptaszysko!
Dałam sobie dwie minuty na uspokojenie drżenia nóg i bicia serca, po czym ruszyłam dalej. Sięgnęłam ręką do nadgniłych, drewnianych klap i na szczęście przekonałam się, że łączący je zamek nie jest zamknięty. Z ulgą przekonałam się, że są otwarte. Uśmiechnęłam się do siebie pod nosem, po czym sięgnęłam po swoją latarkę wbitą w boczną kieszeń. Otworzyłam skrzydło drzwiczek, oświetliłam sobie wąskie wejście i po dwóch uderzeniach serca wkroczyłam do środka.
Na wejściu przywitał mnie zapach stęchlizny zmieszany z fetorem pleśni. Od razu pojawił się u mnie nieznośny odruch wymiotny, który o mało, co nie przekonał mnie do wyjścia na zewnątrz. Wyciągnęłam szybko z kieszeni swoich spodenek bandankę, którą zasłoniłam starannie swoje drogi oddechowe. Zacisnęłam pewniej dłoń na latarce i zamknęłam za sobą wejście.
Piwnica była niewielka, dokładnie taka jak w naszym domu, tutaj jednak przy ścianach piętrzyły się stosy podniszczonych skrzyń, pokrytych ziemią narzędzi ogrodowych, popękanych, czy stłuczonych doniczek różnej wielkości, jakiś brudnych zabawek i innych rupieci.
Podłoga, tak jak wszystko, była pokryta solidną warstwą kurzu. Popatrzyłam na nią smętnie zastanawiając się, co powinnam zrobić, by nie zostawić za sobą śladów. I wtedy dostrzegłam, że chwilę przede mną ktoś tędy szedł. Ślady odcinały się wyraźnie w białym świetle latarki.
Zmarszczyłam brwi i przeczesałam dłonią goniące mi koło twarzy włosy.
Nie byłam pewna, którędy wyszedł, jednak, jeśli przeszedł tedy to nieświadomie ułatwił mi zadanie. I to na swoją niekorzyść.
Mogłabym przysiąc, że cień uśmiechu przebiegł po mojej twarzy. Znów się skupiłam i ostrożnie przeszłam po śladach w kierunku wejścia na schody. Otworzyłam drzwi, oświetliłam je latarką i znów zobaczyłam odciski butów na stopniach. Mimowolnie cicho się zaśmiałam. To było za proste.
Weszłam na pierwszy schodek badając ostrożnie jego wytrzymałość. Nie wątpiłam w to, że pod ciężarem rosłego mężczyzny szybciej by się złamał, niż pod moim, ale ostrożności nigdy dość. Zadowolona zamknęłam za sobą drzwi i zaczęłam się wspinać.
Podświetlałam sobie kolejne stopnie i stawiałam nogi na śladach, jednak gdzieś w połowie schodów nadgniły stopień załamał się pode mną, a cała noga wpadła do powstałej dziury.
- Jasna cholera! – jęknęłam głośno i syknęłam, nie zważając na zachowanie ciszy.
Rzuciłam latarkę na wyższy stopień i chwyciłam rękoma nogę by pomóc sobie ją wyciągnąć. Usiadłam niżej i przyjrzałam się jej w odbitym od ściany świetle.
Łydkę wieńczyło kilka małych skaleczeń. Gorzej miała się sytuacja z udem, które nieźle pokiereszowałam. Z jednej strony miałam wielkiego siniaka, a z podłużnych, głębokich ran na reszcie powierzchni powoli spływała krew.
- Szlag by to trafił! – powiedziałam szeptem patrząc na dziurę w stopniu.
Teraz już nie miałam większego wyboru, musiałam szybko zdobyć jakieś dowody. Nie będzie kolejnego razu, jeśli przybędzie tu policja i znajdzie tą dziurę, a potem, co gorsza wyśledzi mnie przy pomocy krwi. Jeśli jednak mi się powiedzie i znajdę niezbite dowody na to, że on macza w tym palce, to może uniknę odpowiedzialności.
Ściągnęłam z twarzy bandankę i przewiązałam nią nogę. Spojrzałam przelotnie na zegarek na swojej dłoni. Tik-tak, tik-tak, tik-tak. Podniosłam się szybko, wzięłam latarkę i ruszyłam na górę, nie chcąc nawet spojrzeć na małe pobojowisko, jakie za sobą zostawiłam.
Drzwi, które odcinały schody i piwnicę od reszty domu zamknęłam za sobą najciszej jak tylko mogłam. Zewsząd otaczała mnie namacalna ciemność, więc znów posłużyłam się latarką. Stałam w niewielkim przedpokoju, z którego ścian farba odchodziła płatami. Podłoga z ciemnego drewna była z większości wytarta, a niektóre z paneli były wypłowiałe i odstawały, albo były niebezpiecznie połamane. Nie było tam żadnych przedmiotów, oprócz opartej o ścianę koło wyjścia strzelby. Wzdrygnęłam się na jej widok, ale nie miałam odwagi jej podnieść. W naszym mieście wielu ludzi miało takiego typy zabawki, jednak nikt nigdy nie trzymał ich bezpośrednio na wejściu.
Westchnęłam przeciągle i wtedy dopiero poczułam jak duszne i ciężkie było powietrze. Jakby nie wietrzono wnętrza od przeszło kilku ciepłych dni.
Podeszłam więc do schodów po mojej lewej i oświetliłam ich szczyt, by zobaczyć, czy coś się tam kryje. Zauważyłam jakąś etażerkę, oparty o ścianę obraz i półkę z książkami. Miałam już ruszyć na górę, jednak zauważyłam, że na stopniach nie ma żadnych śladów. Tylko równa warstwa kurzu.
Byłam przekonana, że nikt tam dawno nie wchodził, więc odwróciłam się i zajrzałam przez łuk do znajdującego się niedaleko pomieszczenia. W promieniu roztaczanym przez latarkę zauważyłam, że była to stara jadalnia, z dwoma drewnianymi krzesłami obitymi poszarpanym, zielonym aksamitem, przysuniętymi do przechylonego stołu bez jednej nogi. Tam również wszystko było skąpane w brudzie.
Zaczynałam wątpić w to, co sama widziałam. Jak na razie dom wyglądał na totalnie wyłączony w użytku ludzkiego. Na drugie piętro na pewno nikt nie wychodził od lat, jadalnia też wyglądała na zbędną. Coś mi tu nie grało.
Przez siedem miesięcy Noxy funkcjonował w tym domu. Niemożliwością było, by ten człowiek nie pozostawił po sobie żadnego śladu swojej bytności.
Wróciłam do przedpokoju i znów spojrzałam na zegarek. Zostało czterdzieści pięć minut. Gardło mi się ścisnęło z nerwów.
Musiałam się pospieszyć.
            Przeszłam przez łuk naprzeciwko mnie i weszłam do wielkiego salonu. Pomieszczenie różniło się znacznie od poprzednich. Przez nagie okna wpadało do środka księżycowe światło wyrywając przedmioty z ciemności. Podłoga była wolna od kurzu, tak samo jak wszystkie znajdujące się w środku meble. W kominku starannie ułożone było suche drewno, w wazonie stała piękna, świeża, samotna biała róża. Wszystko tutaj wydawało się żywe.
            Podeszłam do stojącego przed kominkiem stolika, którego oblegała z jednej strony sofa, a z dwóch duże fotele obite brzydkim i obdrapanym materiałem. Na blacie zauważyłam dwie czarno białe gazety. Widziałam je już wcześniej. To był pierwszy i ostatni numer „Breakwood news”, w których mówili o tych chorych zabójstwach. Wzięłam jedną z nich do ręki i spojrzałam na rozczłonkowane ciało Gregora Witha.
            Wzdrygnęłam się patrząc na wygięty i wydarty z ciała zakrwawiony kręgosłup, w połowie obdartą ze skóry głowę i jelita wystawione na światło dzienne. Przełknęłam ciężko ślinę, westchnęłam odważnie i rzuciłam gazetę na stół z głośnym plaskiem.
            Otaksowałam wzrokiem stojący po mojej prawej mały kredens, w którym królowały różnego rodzaju alkohole i szklanki o różnych udziwnionych kształtach. Na stoliku obok niego były natomiast dwie niedopite szklanki wódki i pusta, szklana butelka.
Nigdy nie widziałam, żeby Noxy pił. Widocznie jednak nie stronił od alkoholu.
Przeszłam obok nich bez większego zainteresowania, bo moją uwagę zawiesiłam na wielkim biurku zawalonym papierami, które stało w skrytym w ciemności rogu pomieszczenia. Od razu przypadłam do leżących tam różnych dokumentów, książek i innych rupieci. Było ich tak dużo, że momentalnie na sekundę zwątpiłam w swoje mozliwości. Westchnęłam przeciągle i zaczęłam je po kolei przeglądać.
Rachunki, rachunki, rachunki… Otworzyłam szeroko oczy, bo najstarsze z nich były jeszcze z lat 50. Potem zauważyłam dotknięte ręką czasu dokumenty zakupu działki, jakieś stare ubezpieczenia, plany domu. Przerzuciłam je na kupkę z rachunkami. Nic, co mogłoby mnie zainteresować. Wtedy doszłam do jakichś listów ułożonych w zgrabne stosiki i przewiązane rzemieniami. Większość kopert było już starych, a litery napisane atramentem lekko zatarte, choć niektóre udało mi się odczytać. Jakieś imiona… Aldous, Sophia, Jonah, Lucien, Marion...
Edith… Było ich bardzo dużo i większość była już powiązana w stosiki. Jedna koperta leżała w rogu, a druga była otwarta, a z jej wnętrza wyglądała lekko różowa kartka, która  wydzielała już wywietrzony zapach róż. Uśmiechnęłam się. Urocze.
Ciekawska wzięłam ją do dłoni i rzuciłam okiem…

(…)
Przykro mi, że nie raczyłeś odpowiedzieć na Mój ostatni list. Mam nadzieję, że jesteś z Siebie dumny. Nie ma Mnie przy tobie, ale to nie oznacza, że nie ma już na świecie żadnych zasad. Fredericku, mimo, że jesteś wysoko postawiony nie tylko jako człowiek, ale też zajmujesz wiele zaszczytnych miejsc w naszym świecie, to nie powinieneś wszystkiego lekceważyć. Zważ proszę na Moje słowa. Nie pisze ich tylko, dlatego, że nie mam własnych spraw na głowie. Martwię się o ciebie. I tęsknię.
Twoja Edith

            Mimo, że ten list był nie zbyt pochlebny to i tak podpis sprawił, że poruszyłam porozumiewawczo brwiami. Pokręciłam głową, schowałam kartkę i rzuciłam ją pomiędzy papiery.
Joseph… Na jeden z listów podpisanych tym imieniem padła wiadomość Edith. Zmarszczyłam brwi i podniosłam stary list bez koperty. Był bardzo pognieciony i nigdy bym go nie podniosła, gdyby rodzaj pisma nie wydał mi się znajomy. Przyjrzałam się mu bliżej.

(…)
Już nie mogę tego dłużej wytrzymać! Mimo, że zrobiłem to by się chronić, by chronić nas, to zżera mnie poczucie winy. Ostatnio tak się czułem, kiedy to wszystko się zaczęło. Kiedy umarła Jess. To ona trzymała mnie wcześniej na powierzchni. Później to ty nie pozwoliłeś mi znów zacząć tonąć. Teraz nie mam już nikogo, bo jestem na drugim końcu tego przeklętego świata! Udało mi się ich ocalić… Z tego jestem bardzo dumny, ale nie mogę przestać myśleć o tych, którzy przy tym zginęli. Ciągle widzę ich zakrwawione twarze wygięte w krzywych uśmiechach tryumfu, wszystkie razy na ich wiotkich ciałach i wydarte z ciał skrawki skóry.
Powiesz, że już dawno powinienem się przyzwyczaić. Nie powinno to na mnie robić żadnego wrażenia... Nie robi. To głupie sumienie! To ono nieustannie mnie dręczy.
Wierny Joseph

- Co to ma być? – powiedziałam szeptem.
Poczułam bijący od kartki smutek. Człowiek, który to pisał na pewno przechodził trudny dla siebie czas. Wzięłam kolejny, ten był bardzo krótki, treściwy i przerażający…

Zabili ich! Zabili wszystkich! Spalili jak zwykłe zapałki patrząc na ich ciała trawione przez ogień. Nic nie mogłem zrobić! Zagłodzili mnie, skrępowali i kazali patrzeć na konsekwencje mojego czynu. Miałem ochotę wypalić sobie oczy. Byłaby to należyta kara. Po miesiącu uciekłem, ale nie o własnych siłach. Mam dług do spłacenia, jednak muszę teraz uciekać. Powiedziałeś mi kiedyś: Nie zadłużaj się. Nie narażaj życia bez poważnego powodu. Teraz jednak nie mam wyboru. Potrzebuje schronienia… twojego schronienia. Czekam na odpowiedź.
W potrzebie Joseph


Już kompletnie nic z tego nie rozumiałam. Różnica dat listów była zastraszająca. Siedemdziesiąt lat! Ten młodszy był sprzed czterdziestu!
Pokręciłam głową z niedowierzaniem. O co tu chodzi?!
No dalej! Dalej!
Poszukałam listów z młodszymi datami…

Sprawdziłem wszystkie wydziały. Wszyscy są czyści, jak łzy.
Cyrus

- Nic tu nie ma! – przecedziłam przez zęby.
Odsunęłam się o krok od biurka, by objąć je wzrokiem. Zamyśliłam się na chwilę, co zatem powinnam dalej zrobić.
Namierzyłam jednak wzrokiem pod biurkiem kosz na śmieci. Uniosłam brwi i zaczęłam rozpaczliwie grzebać w pogniecionych niedbale papierach.

Skończyłem z kolejnym i niczego się nie dowiedziałem. Jak zwykle. W głębokim poważaniu mam wszystkie postanowienia traktatu. Nie mam zamiaru…

Kolejne dwa słowa były rozmazane, ale zdanie i tak urywało się w połowie. Zmięłam kartkę z powrotem i położyłam obok siebie.

Powiedz mi! Nie możesz dłużej milczeć! Nie w takiej sprawie!

To nie miało sensu.
Opadłam na podłogę. Pomogłam sobie ułożyć delikatnie nogę na podłodze, po czym obrzuciłam biurko moim najbardziej zirytowanym spojrzeniem. Blat znajdował się kilka centymetrów nad moją głową.
- Nie wierzę. – szepnęłam i sięgnęłam ręką do jakiegoś starego dziennika przyklejonego starannie taśmą klejącą do spodu blatu.
Nie mogłam go odczepić, wiec sięgnęłam do plecaka po scyzoryk. Przecięłam szybko taśmy, a ciężki, ale kruchy w uścisku dziennik upadł wprost w moje dłonie. Miał miękką czarną okładkę, a znajdujące się w środku kartki były pofalowane, lekko starte na brzegach, a wiele z nich miało pozaginane rogi. Otworzyłam go delikatnie i spojrzałam na pierwszą stronę, na której był napisany rok 1754. Zamarłam z przerażenia. Jak to możliwe, że ten dziennik przeleżał tam prawie trzysta lat? Spojrzałam na niego podejrzliwie. Ale przecież w tamtych czasach nie wymyślili jeszcze taśmy klejącej, upomniałam się szybko, a poza tym nie było na nim nawet grama kurzu.
Szybko przekartkowałam go szukając ostatniego wpisu.
Dorothy zginęła niecałe trzy dni temu. Możliwe, że zdążył już ktoś coś tu zapisać.
Znalazłam. 23 sierpnia 2016. Bingo! Wpis był wczorajszy.

Według życzenia - zabiłem ją. Nie dałem rady już dłużej patrzeć na jej kpiącą mordę. Kolejna menda społeczna zamieszana w jakieś układy. Mam już tego serdecznie dosyć. Trzymałem ją tutaj siedem dni. Siedem dni zanim skonała. I nie powiedziała nic użytecznego. Ciągle ta sama śpiewka: „Posłysz tchnienie milczenia.”. I nic więcej. To zdanie rozbrzmiewa w moich myślach tysiącem głosów każdego dnia i nadal na nic mnie nie naprowadza…

            Uśmiechnęłam się zachwycona i z wyrwałam stronę z nieukrywanym cieniem tryumfu na twarzy.
- Ad, co ty tu robisz? – pytanie, które uderzyło mnie jak dzwon.
            Latarka i dziennik wypadły mi z rąk, a ja przerażona zerwałam się błyskawicznie na nogi. Momentalnie ze strachem zdałam sobie sprawę, że jestem bezbronna. Poczułam się jak przyłapana na jakiejś zbrodni. W gruncie rzeczy włamanie jest czymś tego pokroju. Ten głos jednak wydał mi się znajomy.
            - A ty, co tutaj robisz do cholery?! – zapytałam zaskoczona i jednocześnie bardzo zdenerwowana widząc stojącego w wejściu Daniela.
            - Powiedziałem żebyś tu nie przychodziła! – powiedział ostro i ruszył szybkim krokiem w moim kierunku.
            - W dupie mam twoje rozkazy. – oznajmiłam, podniosłam drżącą dłonią latarkę z ziemi i szybko kopnęłam dyskretnie dziennik w szparę między biurkiem a podłogą.
            - Czyś ty kompletnie oszalała? – jego buty stukały o drewno, które trochę skrzypiało pod jego ciężarem.
Chwycił mnie nagle za łokieć i zaczął ciągnąć w stronę wyjścia bez cienia delikatności.
            - Puszczaj! – odpowiedziałam ostro i wyrwałam się. – Tu jest wszystko! Niezbite dowody na to, że to Noxy jest mordercą! – pomachałam mu kartką przed nosem.
            Popatrzyłam w jego żywe brązowe oczy, które wpatrywały się w kartkę jednocześnie z ciekawością i przestrachem. Dziwne, że nie chciał mi jej odebrać.
            - Nie powinno nas tu być. – poinformował mnie, jakby nie była to jedna z najbardziej oczywistych rzeczy na świecie.
            Wsadziłam kartkę do tylnej kieszonki spodenek i zaczęłam przebierać w kolejnych papierach, chcąc zabrać ze sobą kilka listów do poczytania. Miałam nadzieję, że ich właściciel nie dostrzeże ich braku.
            - Czy ty mnie w ogóle słuchasz?! – zapytał wściekły i tym razem wyrwał mi przedmioty z rąk.
            - Przestań! – syknęłam. – Powiedziałam ci, że nie musisz się w to mieszać, jeśli nie chcesz! – dodałam. – Albo się boisz.
            - Bo to gówniany pomysł! – krzyknął, a ja podskoczyłam pod wpływem jego głosu.
            Daniel jeszcze nigdy na mnie nie nakrzyczał. W czasie tych siedmiu lat naszej znajomości nigdy nie zakwestionował moich wyborów, a nawet nie czuł się odpowiedzialny przeszkodzić mi w ich realizacji, nawet jeśli wiedział, że popełniam błąd.
            - A jednak tu jesteś… - zakpiłam i wróciłam do przewracania papierów. Znalazłam plik listów z podpisem intrygującej mnie Edith i załadowałam je do plecaka.
            - Byłem przekonany, że to zrobisz. – przyznał i rozglądnął się po pomieszczeniu.
            Odwróciłam się do niego opierając się biodrem o biurko i krzyżując ręce na piersiach. Promień latarki zrobił fikołka po całym pomieszczeniu.
            - Chcesz mi w takim momencie wyperswadować, że jestem przewidywalna? – zapytałam i zerknęłam ukradkiem na zegarek.
            - O nie. – rzuciłam obojętnie, ale na raz serce podskoczyło mi do gardła. – Zostało piętnaście minut. Musimy się pospieszyć.
            Odsunęłam się od biurka i ruszyłam do kolejnego pokoju. Liczyłam, że powrót nie zajmie mi więcej niż pięciu minut, więc miałam jeszcze chwilę na przeszukanie parteru.
            - Czy ty mnie w ogóle słuchasz? – zapytał, po czym ruszył za mną.
            - Nie. – odpowiedziałam.
            Przeszłam przez łuk i oświetliłam pomieszczenie. Znowu wszędzie kurz.
            - O kurwa. – powiedziałam beznamiętnie szeptem, a moja ręka zwolniła uścisk, wypuszczając latarkę, która łupnęła mocno o podłogę i potoczyła się kilka centymetrów od mojej stopy.
            Daniel stanął obok mnie i wpatrzony w ten dramatyczny obrazek, przełknął głośno ślinę. Minęło kilka długich uderzeń serca, zanim postanowił coś powiedzieć.
            - Koniec tego! Wychodzimy! Teraz! – rozkazał i pociągnął mnie mocno w tył w stronę wyjścia.
            Tkwiłam jednak w miejscu ze wzrokiem wbitym w wielkie pobojowisko, jakie panowało w pomieszczeniu. To jednak, co nie pozwalało mi się ruszyć to ogromny szok na widok wiszącego pod sufitem włochatego, nagiego, męskiego ciała, całkowicie pokrytego krwią. Było bestialsko powieszone na kablu za szyję kilka centymetrów nad podłogą.
            Głos uwiązł mi w gardle, a nogi miałam ciężkie jak kowadła. Latarka na szczęście skierowała swój promień w zupełnie inną stronę, więc wpatrywałam się jedynie w czarną plamę, na której miejscu powinna być głowa.
            - Danielu myślałem, że załatwisz to szybciej. – usłyszałam głos, który rozbrzmiał za nami i na pewno nie należał do mojego towarzysza.
            Momentalnie straciłam całą odwagę, jaką gromadziłam dniami, by przygotować się na to włamanie.
            - Sądziłem też, że będzie to skuteczna interwencja. – dodał zawiedziony.
            Daniel westchnął, spuścił wzrok, po czym ze stoickim spokojem odwrócił się i odszedł swobodnym krokiem.
            - Co w takim razie? – zapytał dużo spokojniej niż bym tego oczekiwała.
            Usłyszałam dźwięk przesuwanego szkła po drewnianej powierzchni.
            - Zawiodłeś. – zauważył.
            - Oj tam. – zbył go.
           
            Słyszałam jak jakieś ciało opada, na którymś z siedzeń. Następnie dwie sekundy ciszy i głośne westchnięcie, charakterystyczne po wypiciu czegoś. 
– Sam doskonale wiesz, jakie będą tego konsekwencje.
Słuchałam tej wymiany zdań, nie mając pojęcia, czego właściwie jestem świadkiem. Oni się znają? O co tu chodzi?
Usłyszałam stukot butów o drewno. Któryś się zbliżał.
            Spuściłam wzrok i lekko przysunęłam leżącą kilka centymetrów od mojej stopy latarkę. Ta oświetliła tylko mały urywek ściany, ale na szczęście padła na okno po mojej lewej.
            Bingo!
            Nagle duża dłoń opadła na moje ramię, a ja mimowolnie poczułam się jak wbija mnie ona w ziemię.
            - Znałem twoich rodziców. – powiedział Noxy nad moim ramieniem. – Byli naprawdę wspaniałymi ludźmi. – przerwał na chwilę, jakby ważył słowa. – A jednak popełnili błąd. – zarejestrowałam w tym tonie lekki zawód. - Skazali się na życie i przede wszystkim wydali na was wyrok śmierci. – prychnął. – Nie zapewnię cię, że nie mieli wyboru. Ale alternatywa była jeszcze gorsza niż to, co wybrali.
            Co on opowiada? Jak mógł znać moich rodziców?
Czułam za sobą jego obecność. A jego twarz była coraz bliżej mojego ucha. Napięcie w moim ciele sięgało powoli zenitu.
- Byli bardzo odważni i przede wszystkim odpowiedzialni. Bardzo ich lubiłem. – przyznał szczerze. - Szkoda tylko, że Niezależni wydali na was wyrok śmierci.
            Nie miałam pojęcia, o czym on opowiada. Jaka śmierć?
            - Ty jednak jesteś człowiekiem.
            Jego oddech przepłynął po moim policzku. Wstrzymałam oddech.
            - Co oznacza, że nie mogę cię zabić. – umilkł na uderzenie serca. - Ale wszystkie czyny mają swoje konsekwencje. – powiedział szeptem.
 Spodziewałam się, że w tym momencie coś się stanie. Ten jednak cofnął się o kilka kroków. Oszacowałam w myślach odległość. To nie był dobry posunięcie.
            Dla mnie może nie koniecznie.
Rzuciłam się na ślepo prosto w stronę okna z nadzieją, że nie nadepnę na nic dziwnego i nie złamię sobie przy tym nogi. Stawiałam płasko i ciężko stopy. Dyszałam głośno. Nie słyszałam niczego za sobą. Tylko metr dzielił mnie od okna. Odbiłam się od jakiegoś mebla. Przywarłam kończynami do ciała i wystawiłam bark na przód.
            Złapał mnie za bluzę i mocno pchnął na ścianę obok okna. Krzyknęłam głośno w locie. Uderzyłam z taką siłą, że oddech uwiązł mi nagle w płucach, a przez bark przepłynęła fala żywego ognia. Znów poczułam szarpnięcie i momentalnie ziemia zniknęła pod mojego ciała, a ja przeleciałam nad jakimś fotelem, żeby uderzyć wisielca plecami i zsunąć się po złamanym stoliku wprost pod ścianę. W powietrze wzbił się tuman kurzu, który wdarł się w moje płuca drażniąc je okrutnie. Poczułam dosłownie każdy centymetr swojego ciała.
            - Sprytnie. – przyznał i zaśmiał się radośnie.
            Spojrzałam na jego oblicze, na które niespodziewanie padł promień latarki. Strach, jaki na mnie wywarł wzmogło huśtające się powoli ciało za jego plecami.
            Przełknęłam ciężko ślinę, dysząc jak krzywdzone zwierze.
Chwycił swoją silną dłonią mój kaptur i pociągnął mnie bestialsko w kierunku salonu.
            - Co ty robisz!? – wykrztusiłam. – Puszczaj!
            - Nie denerwuj mnie! – powiedział i rzucił mną o podłogę, tak, że moja głowa prawie wjechała pod biurko.
            Widziałam przed sobą moje trzęsące się przeraźliwie dłonie. Odsunęłam się niezdarnie ledwie mogąc znieść przejmujący ból w klatce piersiowej. Złamane żebra, na bank. Przeturlałam się metr do przodu, po czym z wielkim trudem objęłam się i zwinęłam. Ból rozchodził się po moim ciele, jakby ktoś go wtłaczał pompą do mojego ciała. Ono samo zaczynało dziwnie pulsować.
            - Morderca. – powiedziałam głośno.
            Widziałam jak Noxy przewraca oczami, a potem chwyta się za boki.
            - I powiedziała to włamywaczka.
            Siedzący na sofie Daniel mruknął wesoło.
            - Zdrajca. – rzuciłam plugawo do niego, unosząc się ciężko na ramieniu.
            Zaśmiał się pod nosem.
            - Naprawdę musimy to zrobić? – zapytał bez emocji Daniel obserwujący krążący w swojej szklance płyn. – Nie ma innego wyjścia? I tak miała ciężkie życie.
            - Czy możecie, do cholery przestać rozmawiać ze sobą jakby mnie tu nie było. – zirytowałam się.
            - Nie. – mężczyzna puścił moje słowa mimo uszu i odpowiedział na pytanie chłopaka. – Ale mogę ci dać wybór. Albo ty to zrobisz, albo ja. – oświadczył i wskazał mnie machnięciem głowy.
Oparł się o framugę łuku. Jego propozycja spotkała się jedynie z głuchą ciszą.
            - Doskonale. – powiedział Noxy i ruszył w moją stronę.
            Przerażona dźwignęłam się na nogi i ruszyłam z nadzieją ku wyjściu. Nie miałam szczerze ochoty na to by zobaczyć, co Noxy chciał zrobić.
            - Odejdź! – przecedziłam przez zaciśnięte zęby.
            Mężczyzna znów chwycił mnie za bluzę.
            - Puść mnie! – przycisnął mnie mocno do ściany miażdżąc mi klatkę piersiową. – Daniel pomórz mi! – krzyknęłam z przerażeniem, patrząc na wykrzywioną w szatańskim uśmiechu twarz Noxy’ego.
Naprężyłam mięśnie prawej dłoni i uderzyłam z całej pozostałej we mnie siły, zaciśniętą pięścią prosto w jego szczękę. Usłyszałam głośne szczeknięcie, ale mężczyzna zamiast zacząć kląć i przede wszystkim mnie puścić, znów zaśmiał się głośno.
            - Nie ładnie tak bić starszych. – upomniał mnie jakby to miało jakieś znacznie.
            Zmów się zamachnęłam, ale tym razem wybrałam inną rękę i wycelowałam prosto w nos.
AHA!
Mimo, że jego głowa wygięła się w tył, a z nosa pociekła mu stróżka krwi to jego mina nie zmieniła się nawet odrobinę.
- Jak… - zaczełam, ale w tym momencie sama dostałam raza. Moja głowa uderzyła z łoskotem o ścianę. Ból momentalnie wybuchł w niej jak bomba atomowa, która odebrała mi umiejętność logicznego myślenia. Głowa opadła mi na piersi, a z nosa zaczęła spływać szkarłatna krew.
Wtedy poczułam jak coś piekielnie ostrego wbija mi się do szyi. Zaczęłam się wyrywać, chcąc się uwolnić od bólu, ale nie mogłam. Miałam wrażenie, że momentalnie podpięto mnie do odkurzacza, który powoli wypompowuje z mojego ciała krew. Mimo, że wyrywałam się jak dzikie zwierze, drapiąc paznokciami nie tylko jego ręce, ale też przytkniętą do szyi twarz. Wierzgałam nogami kopiąc go po całym ciele mając nadzieję, że zdołam się wyrwać.
Na próżno. Moje ciało zaczynało słabnąć. Po kilku sekundach nie mogłam już unieść nóg, a po następnych ręce opadły mi bezwładnie wzdłuż ciała. Nic nie mogłam zrobić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz