poniedziałek, 15 lutego 2016

DRUGA DYNASTIA #1



            Obudziło mnie nagłe jęknięcie, które zawisło na chwilę w ciszy. Trwało zaledwie kilka sekund, a zdążyło poderwać całe moje ciało do pozycji siedzącej oraz moją rękę do automatycznego wyciągnięcia zwykle zatkniętej za pasami na plecach włóczni. Kiedy otworzyłam sklejone, zmęczone powieki, a moja dłoń natrafiła na pustkę, zdałam sobie sprawę, że coś jest nie tak. Mój nieobecny wzrok nie mógł nadać przedmiotom konturów, przestrzeni głębi, a co gorsza przestać kołysać się szaleńczo. Po kilku sekundach niepewności natrafił jednak na twarz Hemidalla, która zmarszczona była w wyrazie bólu.
Tym jednak, co przyciągało uwagę były jego pogrążone w rozpaczy oczy, a zwłaszcza źrenice, które kryły w sobie chyba większy ból niż ten okazywany pozornie. Czułam jak ze współczucia płuca mi się zapadały.
Dla nas obojga ta chwila była trudna. Nie na co dzień ogląda się jak stały, względnie niezniszczalny element w życiu okazuje się być tak okropnie nietrwały, że ktoś może go tak łatwo zniszczyć od środka. A zwłaszcza, kiedy tą osoba jest ten, kto był jego cząstką.
Nie da się wymazać z pamięci zdrady. A zwłaszcza tej, która była sprawką, kogoś nie tylko bliskiego, ale też osoby, która przez wiele tysiącleci była wzorem odwagi, poświęcenia i przede wszystkim mądrości. Widokiem niepojętym jest by przywódca swoich wiernych żołnierzy skazywał na zagładę, stając w szeregach wroga. I to jeszcze z tak banalnego powodu, jaki miał Odyn. Jak można mieć szacunek do człowieka, który zabija tych, co byli gotowi oddać za niego życie?
Przełknęłam szybko ślinę, kiedy ta chmura myśli przeleciała przez moją głowę.
Zwróciłam znów uwagę, na Heimdalla, którego mina, przez tą chwilę nieuwagi, zdołała się zmienić. Zaskoczyło mnie, że na jego twarz zaczął wpływać szczery uśmiech. Serce mi się nagle skurczyło. Nie rozumiałam, co w naszej sytuacji było godne takiej reakcji.
Heimdall wyciągnął w moją stronę swoją dłoń w złotej rękawicy. Spoczywały na niej dwa stalowe elementy, które wydawały mi się dziwnie znajome. Początkowo nie umiałam przypomnieć sobie, co razem stanowiły i dlaczego mężczyzna uznał, że powinnam je zobaczyć. Dopiero, kiedy dostrzegłam długą rękojeść dwuręcznego miecza zdałam sobie sprawę, na co patrzyłam.
Mężczyzna rozluźnił swoją dłoń, a zwabione przez grawitację elementy uderzyły ze szczękiem o podłoże.
Klucz do Bifrostu jest zniszczony. – uświadomiłam sobie.
            Opuściłam dłoń, po czym odsunęłam swoje włosy z twarzy. Minęło kilka sekund zanim przetrawiłam tą informację. Gdy zrozumiałam, co to dla nas oznacza, ku zaskoczeniu sama zaśmiałam się, a łzy szczerego szczęścia i niewyobrażalnej ulgi same popłynęły po mojej twarzy.
            - Zrobiliśmy to. – powiedziałam ochryple i starłam szybko wierzchem drżącej dłoni łzę z policzka. – Udało się. – wsunęłam swoje place we włosy, po czym położyłam się na zimnej posadzce, nie mogąc powstrzymać euforii.
            - Tak. – powiedział patrząc na tą istnie dziecinną reakcję. – Bifrost jest zniszczony. – dodał, ściągając ze swojej głowy złoty hełm, który nagle cisnął z ulgą na drugi koniec pomieszczenia. – Jesteśmy wolni. – zaśmiał się jeszcze raz.
            - Jesteśmy wolni. – potwierdziłam. – Jesteśmy wolni. – łzy spłynęły po moich skroniach, po czym uderzyły w podłoże.
            Chciałam żeby te słowa wbiły się w moją podświadomość, bym od razu zrozumiała ich sens i nawet nie zaczynała szukać haczyków. Bifrost to jedyny most łączący wszystkie dziewięć światów. Nie ma możliwości, by ktokolwiek zdołał bez niego wydostać się z tego, w którym przebywa.
            - Jesteśmy bezpieczni. – przytknęłam nasady kciuków do oczu, po czym wzięłam uspokajający oddech. – Jesteśmy bezpieczni.
            Przez dłuższy czas leżałam na ziemi nie mogąc nacieszyć się z tego faktu. Ktoś obcy na pewno nazwałby mnie wariatką, jednak nie da się opisać tego, jaka byłam szczęśliwa.
            - A gdzie w ogóle jesteśmy? – zapytałam po chwili.
Spojrzałam na mężczyznę, ale kiedy wzruszył ramionami z powrotem usiadłam, po czym rozejrzałam się wokół. Oboje znajdowaliśmy się w jakimś okrągłym pomieszczeniu, którego ściany były zrobione ze szkła, a podłoga wyłożona zimnymi płytami metalu, takim samymi jak sufit. Źródłami światła były jedynie dwie płyty świecące słabym niebieskim światłem wbudowane w sufit. A jedynym wyjściem duże, solidne metalowe drzwi na czujnik dotyku. Z tej odległości nie byłam w stanie dostrzec, co kryło się za szybami, gdyż światło było tak słabe, że nie było w stanie wydostać przestrzeni z mroku.
            Uśmiech zamarł mi na twarzy.
            - Heimdallu dlaczego nie jesteśmy w Wanaheimie? – zapytałam, po czym zaciekawiona podeszłam przeźroczystej ściany powłóczając nogami.
Zmarszczyłam brwi, wyostrzając swój wzrok. Za szkłem dojrzałam wyłożoną ciemnym metalem podłogę o szerokości około metra w każdą stronę, w którą wbudowane były te same podświetlane panele. Na jej drodze stała solidna ściana ginąca wraz z wysokością w ciemności, zakryta w całości jakimiś tysiącami pionowych przewodów w różnych kolorach i przyozdobiona w wielu miejscach kamerami.
            W szybie odbił się współczujący wzrok mężczyzny.
            - Zważ na to, że jeślibym wysłał nas właśnie tam, to z pewnością dziecko Sif zostałoby zabite, a ty bez wątpienia zmuszona do pójścia na kompromis z Odynem i Alvíssem.
            Zamarłam na chwilę, wpatrując się w odbicie.
            Mimo tego, że z całą pewnością wolałabym być teraz ze swoją rodziną to Heimdall miał całkowitą rację. Wszyscy zebrani tam Asgardianie oczekiwaliby ode mnie bym zachowała się odpowiednio do zajmowanej przeze mnie pozycji, bym postawiła dobro innych ponad swoje i oddała im to, co utracili musząc uciekać przed konsekwencjami mojego wyboru.
            Po zastanowieniu kiwnęłam szybko głową zgadzając się z nim.
            - A Loki i Thor? – zapytałam, uciekając wzrokiem rozglądając się niby po otoczeniu. – Walkirie, Magni i Modi?
            - Dziewczyny i twoich braci tam wysłałem. Niestety nie mogę tego samego powiedzieć o bogach. Kiedy weszli na platformę wiedziałem, że wyślę ich właśnie tutaj. Niestety podczas walki poczułem, że ich kierunek się zmienia.
            Główne atrybuty bogów pozwalają podróżującym na zawładnięcie torem podróży, jednak nie sądziłam, że Heimdall czuje, że ktoś wymyka się jego mocy. Myślałam, że działa to bardziej dyskretnie.
            Chcieli wrócić. – pomyślałam i na raz przypomniałam sobie zaskoczoną i jednocześnie marszczącą się w gniewie twarz Lokiego.
            - W takim razie, gdzie oni są? – domagałam się odpowiedzi.
            - Straciłem z nimi kontakt. – przyznał ze smutkiem i wyciągnął swoją drugą rękę, z której spływała krew. – Kiedy to się stało, zdarzyło się coś jeszcze…
            Nagle Heimdalla chwycił bardzo siarczysty kaszel. Jego dłonie od razu powędrowały do ust, z których zaczyna tryskać krew. On sam nagle zaczął przewracać się na brzuch.
            Zerwałam się szybko z ziemi ignorując ból i protest całego mojego ciała, po czym w mig znalazłam się przy jego boku. Oparłam go z trudem o szybę, aby tylko nie położył się całkiem na ziemi i nie zachłysnął. Zaniepokojonym wzrokiem zaczęłam szukać przyczyny krwotoku, a kiedy znalazłam ową ranę na jego boku ciągle mocno krwawiącą, zdałam sobie sprawę, że jest niepokojąco głęboka. Zrozumiałam nagle, że to, czym został zaatakowany mogło przebić jego płuco.
            W pierwszej chwili byłam pewna, że ta rana za kilka sekund po prostu się uleczy, bo bądź, co bądź Heimdall jest nieśmiertelny. Bez niego nie ma Bifrostu.
            Patrzyłam na niego przez chwilę nie do końca wiedząc, jak powinnam się zachować. Widząc jednak, że krwotok z sekundy na sekundę zamiast zanikać, przeciwnie staje się coraz większy, zaczynałam się martwić nie na żarty.
            A bez Bifrostu nie ma Heimdalla.
            Przytknęłam zszokowana szybko swoje dłonie do rany, po mimo tego, że widziałam, iż jest to bez sensu.
            On zaraz umrze! – zdałam sobie sprawę w myślach.
            Z bólem serca oderwałam się od niego i rzuciłam się w stronę drzwi. Przyłożyłam swoją brudną od krwi dłoń do czujnika, ale kiedy zapalił się on na czerwono i drzwi przeszedł ładunek elektryczny, który o mało mnie nie kopnął.
- Co do cholery?! – krzyknęłam zaskoczona wpatrując się bezsilnie w drzwi.
Po chwili dopadłam do pierwszej lepszej kamery i zaczęłam tłuc szybę w nadziei, że ta zwróci się w moją stronę. Niestety szybko zauważyłam, że nie pali się przy niej czerwone światełko, które informuje, iż jest włączona. Gdy to zauważyłam zaklęłam siarczyście i rzuciłam się do kolejnej. Przebiegłam w determinacji całe pomieszczenie dookoła, by dowiedzieć się, że wszystkie kamery są po prostu wyłączone.
            Kopnęłam w bezsilności w szybę, o mało, co nie krzycząc z wywołanego bezmyślnie bólu. Za mną Heimdall wił się jak zranione zwierze, a ja nie mogłam nic zrobić. Od tego widoku oczy aż same napuchły mi, a ręce opadły.
            Podeszłam do drzwi i spojrzałam na te, które ukrywały nas przed całym światem. Uderzyłam bezsilnie czołem o szybę, podparłam się o nią rekami i wbiłam swój tępy wzrok w stalowe drzwi, które nigdy miały się nie otworzyć. Przez kilka minut myślałam, że jeszcze nie wszystko stracone, że tego dnia nie ujrzę kolejnej śmierci.
            A jednak drzwi dalej pozostawały zamknięte.
Nie wiedziałam ile czasu spędziłam w tamtej pozycji. Nie miałam również pojęcia, kiedy przestałam słyszeć jakikolwiek hałasy zza moich pleców. Panowała po prostu cisza. Taka sama jak w moim umyśle, który zdawał się być ponad tym wszystkim. Jakby oderwał się od mojego ciała i przyglądał się współczująco mojej osobie z pewnej odległości.
A coś jednak się stało. Kiedy drzwi się otworzyły i na platformę wkroczyło pięciu uzbrojonych w broń najnowszej technologii żołnierzy w czarnych kombinezonach, a za nimi trzech ratowników medycznych w czerwonych uniformach wiozących nosze z kręcącymi się szaleńczo kółkami, a na końcu tego wesołego orszaku zobaczyłam agenta Smith’a, Tony’ego Starka i Stevena Rogersa, zdałam sobie sprawę, że mam ochotę płakać. Płakać jak małe dziecko, któremu właśnie jakiś łobuz ukradł zabawkę. Tylko, że w rzeczywistości tym łobuzem jest Odyn, a ową zabawką jest wszystko. Jednak nie pozwoliłam sobie uronić choćby łzy. Dość już ich z siebie wylałam.
Słyszałam za mną jak odbezpieczane i otwierane są drzwi do naszego więzienia. Stukot butów o metalowe podłoże, żołnierzy wkraczających do jego wnętrza i te przerażające krótkie pyknięcia odbezpieczanej broni. Stukot noszy ratowników, ich stęknięcia towarzyszące podnoszeniu ciała mojego przyjaciela, wzajemne wykrzykiwane przez nich rozkazy, których bełkot nie mógł się w mojej głowie ułożyć w słowa, a potem skrzypienie elementów pchanego w stronę wyjścia czterokołowca. Te wszystkie dźwięki zdawały się być głośniejsze niż w rzeczywistości.
Wszelako mój wzrok dalej pozostawał nieustępliwy, a moje ciało nie do ruszenia. Mimo, że najchętniej padłabym martwa na ziemię obok mojego przyjaciela to nogi wyprostowane w kolanach trzymały mnie dzielnie w pionie. Chciałam zbadać wyrazy twarzy trzech pozostałych mężczyzn. Agent Smith jednak od razu zaniepokojony wycofał się z powrotem przecierając oczy palcami, ruszył w stronę skrzydła szpitalnego. Steve rzucił mi zaniepokojone spojrzenie, po czym wbiegł przerażony do pomieszczenia tuż za ratownikami. Stark jako jedyny nie zmienił swojej pozycji od chwili, kiedy nasze spojrzenia się spotkały. Początkowo nie wiedziałam, co może czuć człowiek o tak trudnym charakterze jak jego. Dopiero po chwili zauważyłam jak na jego twarzy maluje się współczucie i jednocześnie kompletne niedowierzanie.
Ktoś położył mi dłoń na ramieniu i w tym samym momencie usłyszałam dźwięk odbezpieczenia broni dochodzący zza moich pleców. Poczułam się nagle, jakby grawitacja zadziałała na mnie ze zdwojoną siłą.
Spuściłam wzrok na ziemię, a potem ukryłam swoją twarz w jedną z dłoni. Kiedy odepchnęłam się od szyby zdrętwiałe nogi ugięły się pode mną, przez co z dużą siłą uderzyłam pupą o ziemię. Mimo, że Steve zdążył chwycić mnie za ramię to nie powstrzymał tego nic nieznaczącego upadku.
            Mimo, że jęknęłam głośno, postanowiłam podnieść się, by zobaczyć, co się dzieje z moim przyjacielem. Nie miałam jednak na to dość siły. Nogi mi zdrętwiały do tego stopnia, że ledwo, co czułam ziemię pod stopami.
            Steve przełożył moją rękę przez swój kark, próbując mnie podtrzymać.
- Opuście broń! – rozkazał tonem generała, widząc wciąż wymierzone we mnie żołnierskie lufy.
Wyraźnie widać było ich chwilę zawahania. Nie byli pewni czy mogą przyjąć od niego rozkazy. Nie był on uprawniony do wydawania im rozkazów. A jednak mimo wewnętrznych sprzeciwów sami dokładnie wiedzieli, że prawie martwy mężczyzna i niemogąca utrzymać się na nogach dziewczyna nie stanowią bezpośredniego zagrożenia. Wykonali rozkaz.
Usłyszałam skrzypienie noszy pod ciężarem napierającego na nie ciała. Miałam wrażenie, że ratownicy robią wszystko, co w ich mocy a nawet starają się robić więcej, jakby próbując wynagrodzić swoją długą zwłokę.
- Jeśli on nie żyje… - groźba nie chciała przedostać się przez moje usta.
Mężczyzna szybko pokręcił głową, jakby chciał od siebie odgonić tą ponurą myśl. Nawet dotyczącą kompletnie obcego mu mężczyzny.
- Przyjechaliśmy najszybciej jak to było możliwe.– powiedział, po czym odwrócił ode mnie wzrok chcąc spojrzeć przez szybę na Starka.
- Asgard upadł. – powiedziałam z bólem serca patrząc wciąż tempo na scenę rozgrywającą się przed moimi oczami. Pozwoliłam by ta informacja zawisła w powietrzu, po czym odwróciłam głowę w jego stronę. – Nie ma już dziewięciu światów. Nie ma Bifrostu, nie ma bogów, nie ma … - przerwałam na chwilę, nie wiedząc czy powinnam wypowiedzieć to słowo.
Steve przyglądał mi się niedowierzając własnym uszom, a jednak nie rozumiejąc jasnego i prostego przekazu.
- Wojny. – dodałam szeptem.

            Jasny promień światła, który zatańczył walca na moich powiekach, wyciągnął mnie z krainy błogiej nieświadomości. Wokół mnie panowała cisza. Była tak głucha, że wręcz niepokojąca. Otworzyłam swoje zmęczone oczy, po czym zamrugałam kilka razy i przetarłam je dłońmi.
            Znajdowałam się w małym pomieszczeniu, o ścianach w całości zrobionych z gładkiego, połyskującego metalu, choć jedna z nich, ta za moimi plecami w całości składała się z dużego okna. Łóżko szpitalne, na którym leżałam stało w połowie jego szerokości i było jedynym przedmiotem lekarskim w pokoju, oprócz stojącego po mojej lewej wieszaka z torebką wypełnioną w ¾ morfiną. A jednak po mojej prawej stał mały szklany stolik z kubkiem niedopitej kawy i puste czarne krzesło kompletnie niepasujące do surowego wystroju. Albo wręcz jego braku.
Uniosłam swoją dłoń do twarzy, po czym przesunęłam nią po włosach. Ku zdziwieniu nie odczuwałam ani bólu mięśni, ani zakwasów, nie mówiąc już o innych skutkach wzmożonej aktywności fizycznej. Chyba to w pierwszej kolejności wywołało uśmiech na mojej twarzy. Kolejną miłą rzeczą było to, że ktokolwiek się mną zajmował zadbał o to by zmyto ze mnie te wszystkie warstwy krwi, pisaku, kurzu i bóg wie jeszcze, czego. A już do reszty uszczęśliwiło mnie, iż ta osoba wiedziała, że dla bezpieczeństwa swojego i mojego należy przed moim obudzeniem odpiąć mnie od wszelkiej aparatury.
Niestety, kiedy o moje włosy zaczepił się jakiś przedmiot, który po chwili okazał się być przytwierdzony do mojego nadgarstka, momentalnie wstrzymałam oddech i pożałowałam, iż tak szybko się ucieszyłam Z rosnącą w środku paniką i wybałuszonymi oczami odczepiłam włosy od ręki. W tym samym momencie, gdy zobaczyłam wenflon wbity w nadgarstek, a potem taki sam w drugim, o mało, co nie zemdlałam. Sparaliżowało mnie.
Samo wbijanie igły do ciała nigdy nie robiło na mnie dużego wrażenia, ale kiedy widziałam, że igła zbyt długo przebywała we moim ciele natychmiast zaczynałam się bardzo denerwować. Napinają się wszystkie moje mięśnie jakby zaalarmowane pojawieniem się obcego ciała w organizmie.
Wzięłam głęboki oddech, po czym dzielnie zacisnęłam zęby i zaczęłam poszukiwania małego pilota, który powinien znajdować się gdzieś w moim zasięgu. Jak najszybciej chciałam wezwać lekarza. Niestety poszukiwania szybko spełzły na niczym.
Lekko zirytowana wyswobodziłam się z spod grubej zielonej kołdry i stanęłam bosymi stopami na zimnej posadzce. Obrzuciłam zirytowanym spojrzeniem pomieszczenie, po czym z zaskoczeniem spostrzegam małe prostokątne krzesło bez oparcia, stojące tuż u podnóża szpitalnego łóżka. Z wcześniejszej perspektywy go nie dostrzegłam. Tak samo jak leżących na nim moich rzeczy.
Ze smutkiem zdałam sobie sprawę, że paraduję właśnie w brzydkiej zielonej koszuli lekarskiej, która nie była ani modna, ani zbytnio wygodna, choć na szczęście zakrywała to, co powinna. Zrezygnowana wciągnęłam na siebie swoją bordową dopasowaną bluzkę, której rękawy od połowy ramienia składały się z wielu czarnych, cienkich, nachodzących na siebie, drobnych łusek skutecznie chroniących ciało przed uszkodzeniem. Do tego swoje czarne spodnie, z dokładnie takimi samymi łuskami, ciągnącymi się od uda do kostek. Wciągnęłam szybko swoje wygodne wysokie czarne buty, po czym spojrzałam na pozostałe na stołku rzeczy. Dałam sobie spokój z zakładaniem naramienników, napierśnika, zarękawi i nagolenników. Miałam nadzieję, że kiedy wyjdę na zewnątrz nikt nie mnie zaatakuje.
Znalazłam również swoja małą brązową sakiewkę, którą z ulgą przytwierdziłam do spodni w okolicy bioder.
Kiedy kucnęłam przy stołku zobaczyłam jeszcze przepołowiony miecz Heimdalla, wsunięty pod łóżko. Mój wzrok utkwiony był w nim przez kilka długich sekund. Nie wiedziałam dokładnie, co mam z nim zrobić, jednak nie miałam zamiaru tu go zostawiać. Mimo, że był bezużyteczny, to niewątpliwie bardzo dla mnie ważny.
Rozprostowałam nogi, po czym dzierżąc w dłoni dwa kawałki broni podeszłam do drzwi. Spojrzałam jeszcze szybko na widok oceanu za oknem. Do tej pory nie poczułam żadnych kołysań, więc pewnie baza nie płynęła. Super. Nie ma to jak unoszenie się na wodzie na środku oceanu.
Przyłożyłam do czujnika wiszącego na ścianie przy drzwiach swoją dłoń i drzwi ku mojemu zdziwieniu bez problemu podciągły się otwierając przede mną świat. A przynajmniej jakiś niewielki korytarz.
W tym momencie gardło aż mi się zawiązało. Dlaczego teraz mój dotyk zadziałał, a nie wtedy, kiedy to było naprawdę ważne?
Gdy tylko przekroczyłam próg pomieszczenia zdałam sobie sprawę, że wejścia do niego pilnowało dwóch agentów, którzy jak na znak odwrócili w moją stronę głowy, kiedy pojawiłam się na zewnątrz.
Przełknęłam ciężko ślinę ze zdenerwowania. Mężczyźni jednak tylko kiwnęli w moją stronę głowami, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że nie mają zamiaru się na mnie rzucić. Nasza trójka została tu przetransportowana tu, jako „obiekty” niebezpieczne. Spodziewałam się, więc po nich bardziej wzmożonej czujności. W duchu jednak bardzo się ucieszyłam.
Również kiwnęłam im głową, wymieniając uprzejmość, po czym w momencie, gdy miałam zapytać, gdzie powinnam się udać, usłyszałam wołanie z drugiego końca korytarza:
- Kea, mam nadzieję, że nie zamierzasz mi tutaj nigdzie uciekać!
Spojrzałam w tamtą stronę i zobaczyłam idącą w moją stronę ubraną w eleganckie czarne spodnie z wąską nogawką, czarne szpilki i czarny top afroamerykankę, której biały kitel dokładnie ujawniał pełniony przez nią zawód.
- Shelly! – zawołałam i szybkim krokiem ruszyłam w jej stronę byśmy spotkały się w połowie korytarza i serdecznie uścisnęły. – Nie widziałam cię chyba wieki. – stwierdziłam i uśmiechnęłam się szczerze.
Kiedy kobieta wypuściła mnie z objęć, zanim zdążyła powiedzieć choćby słowo, wyciągnęłam przed siebie nadgarstki mówiąc:
- Shelly, wyjmij te przeklęte wytwory szatana z moich rąk, bo zaraz oszaleję!
Kobieta zaśmiała się i ukradkiem otarła łzę szczęścia z policzka, co nie uszło mojej uwadze. Uśmiechnęłam się, jednak postanowiłam nie uświadamiać jej, że zauważyłam ten niewinny gest. Bardzo mi było miło, że kogokolwiek tutaj moja wizyta uszczęśliwiła, a nie z miejsca zaniepokoiła.
W tym momencie nie wiedziałam, kogo bardziej rozpiera radość: Shelly, która widziała mnie ostatnio dwa lata temu, czy mnie, dla której od naszego spotkania upłynęły dwie dekady.
- Jasne, chodź kochana. – powiedziała i poprowadziła mnie korytarzem.
Shelly Davies znam od dziecka. Wtedy nie była jeszcze wykwalifikowanym lekarzem, bo zaraz po studiach została zwerbowana przez S.H.I.E.L.D., jednak można było spotkać ją na korytarzach skrzydła szpitalnego. Wybiła się niesamowitymi umiejętnościami i wiedzą, co zainteresowało organizację i jednocześnie było powodem do dumy. Mimo tego, że początkowo kierowano ją częściej do spraw lekkich i traktowana była raczej jak pielęgniarka to nie poddawała się. Dziś widząc ją w tym kitlu z bijącą pewnością siebie, to mnie chciało się płakać. Każdy zasługuje na to by zostać docenionym.
Mimo, że była ode mnie o połowę starsza to chyba ani razu w swoim życiu nie nazwałam jej „Pani”. Kiedy ten tytuł wypływał z ust moich bądź moich przyjaciół mogliśmy spodziewać się tylko nazywaniem „Panicz” czy „Panienko” do końca dnia, co spotykało się z wieloma drwinami ze strony agentów, naszych rodziców lub co gorsza Starka, który chyba miał z tego największy ubaw, choć otwarcie nie okazywał swojego rozbawienia.
Korytarz zaprowadził nas do dużego pomieszczenia, w którym krzątało się chyba dziesięciu lekarzy, dokładnie analizujących różne wyniki badań przy biurkach rozstawionych gęsiego wzdłuż pomieszczenia, popijających kawy w kąciku kuchennym oddzielonym szybą po środku pokoju, piszących coś na komputerach stojących przy ścianach. Ogólnie w pomieszczeniu panował ogromny harmider, choć wszystko wydawało się biegnąć swoim codziennym zwariowanym torem.
Shelly poprowadziła mnie do biurka, nad którym zawieszona była projekcja jakiś dziwnych badań, które kobieta szybko zamknęła, aby nie zaprzątały teraz jej głowy. Ręką pokazała mi bym usiadła na krześle po jego drugiej stronie, po czym włożyła na dłonie białe rękawiczki i wyciągnęła delikatnie wenflony z moich nadgarstków, wrzucając je z udawaną pogardą do kosza na śmieci. Uśmiechnęła się przepraszająco za to, że musiałam tak długo je znosić.
Kobieta szybko przyłożyła dwa małe kawałki waty do dziurek i przymocowała je taśmą by drobne krwawienia mogły się w spokoju zatamować. Odetchnęłam z ulgą i oparłam się o ścianę za mną.
- Dziękuje.
- Cieszę się, że nie zrobiłaś niczego głupiego. – wyznała szybko Shelly, która po odłożeniu używanych przedmiotów, usiadła za biurkiem i podparła się o blat łokciami, splatając palce obu dłoni ze sobą.
- Wrosłam z głupich i pochopnych decyzji. – przyznałam i spojrzałam na jej zaniepokojoną twarz. – Naprawdę. – dodałam, kiedy zdałam sobie sprawę, że mój wcześniejszy stan nie potwierdzał tych słów.
Nastała chwila ciszy między nami, podczas której przypatrywałam się krzątającym się lekarzom i kilku agentom, z którymi niektórzy rozmawiali.
- Podjęliśmy decyzję, która była słuszna. – wyznałam i spojrzałam na nią by przekonała się, że mówię całkowicie szczerze.
Shelly była jedną z osób z S.H.I.E.L.D, którym faktycznie ufałam, dlatego nie zdziwiło mnie, że po chwili opowiedziałam jej całą historię wojny stoczonej w Asgardzie. Nie było sensu niczego ukrywać. Każde kłamstwo prędzej czy później wyjdzie na jaw, a niedomówienia zniszczą zaufanie. Dość już osób straciłam.
Gdy zakończyłam, kobieta wpatrywała się we mnie nie kryjąc swojego zaskoczenia, które bardzo wyraźnie malowało się na jej twarzy. Wiedziałam, że jako człowiek sama nie rozumie wielu pojęć, którymi posługiwaliśmy się w Asgardzie, jak również samymi nazwami dziewięciu światów, jednak samo pojęcie wojny zna każdy. I dokładnie rozumie, że niesie ona ze sobą jedynie falę spustoszenia i śmierci. Więcej nie trzeba tłumaczyć.
Nie wiem czy oczekiwałam, że powie coś, co podniesie mnie na duchu, czy raczej wygłosi mi reprymendę na temat podejmowania decyzji. Ku zaskoczeniu okazało się, że nie powiedziała nic. Po prostu wpatrywała się we mnie jakby zapomniała, jakich słów powinna użyć. W gruncie rzeczy nie wiedziałam, co było gorsze.
- Czy… - wzięłam głęboko oddech i postanowiłam zacząć. – Czy znaleziono Thora i Lokiego gdzieś w Midgardzie? – zapytałam. – To znaczy na Ziemi? – poprawiłam się szybko, bo nie miałam pewności czy Shelly mnie zrozumie. – To ważne. – przyznałam.
Kto pyta nie błądzi, przeczytałam kiedyś. Była jeszcze szansa.
- Nie mam pojęcia. – przyznała zdruzgotana, odważając się na odpowiedź. – Kiedy Fury zaszczyci nas swoją obecnością na pewno wszystko się wyjaśni. – dodała kobieta, po czym z zaniepokojeniem podniosła się z siedzenia.
Zachowała się tak jakby nagle przypomniała sobie coś bardzo ważnego.
- Coś się stało? – zapytałam marszcząc brwi, lekko zaskoczona.
Shelly chwyciła mnie za rękę, zachęcając do wstania.
- Chodź szybko. Muszę ci coś pokazać. – powiedziała, ale zrobiła to bardzo sucho, jakby do końca nie była przekonana o słuszności tego, co chce zrobić.

Poprowadziła mnie labiryntem korytarzy skrzydła szpitalnego do miejsca, którego nazwa nagle zmroziła mi krew w żyłach.
„Kostnica”
            Zaśmiałam się z przerażenia.
            - Chyba nie chcesz powiedzieć, że… - gardło odmówiło mi posłuszeństwa, a Shelly spuściła wzrok. – Zmarł? – zapytałam wstrzymując na chwilę oddech.
Shell kiwnęła powoli głową, po czym podniosła zbolały wzrok na mnie i wsadziła dłonie do kieszeni kitla.
- Przecież to niemożliwe! – krzyknęłam głośno, a kobieta podskoczyła na dźwięk mojego podniesionego tonu.
Uderzyłam bezsilne zaciśniętą dłonią w najbliższą ścianę.
– Jesteśmy nieśmiertelni! Rana nie miała prawa go zabić! – dodałam szybko i oparłam czoło o zimny metal, próbując uspokoić złość.
Jak to mogło się stać?
- Otóż to. – powiedziała kobieta, a ja mając lekkie obawy przed spoglądaniem w czyjekolwiek oczy, zwróciłam dzielnie wzrok w jej stronę choć wpatrywałam się w podłogę. – Nie rana w klatce piersiowej go zabiła. – wyznała i ruszyła do drzwi przed nami, obserwując mnie kontem oka.
Otworzyła je szybko, a ja ruszyłam niechętnie za nią.
Nie miałam ochoty tam wchodzić, równie mocno jak nie chciałam widzieć ciała mojego przyjaciela. Miałam na swoim koncie za dużo dramatycznych przeżyć jak na nastolatkę i to zdobytych w tak krótkim czasie.
Pierwsze, co uderzyło mnie na wejściu to niesamowity chłód, jaki panował w pomieszczeniu. Przeszedł mnie dreszcz, a na moim ciele pojawiła się gęsia skórka.
Pomieszczenie względnie było niewielkie. Mogło mieć jakieś cztery metry na cztery. Jednak ściana po mojej lewej stronie, która składała się z dziesiątek kratek o szerokości i długości metra, dawała do wiadomości, że pokój może być jeszcze szerszy. Prawdopodobnie były to długie szuflady z zmrożonymi ciałami.
Żaden inny element wystroju nie robił takiego wrażenia. Stało tam tylko kilka noszy i jeden stolik przy oknie tuż przede mną.
Shelly podeszła do niego. Głównym obiektem jej zainteresowania był jednak kwadratowy przedmiot okryty lśniącym granatowym materiałem, który na nim stał.
- Co to? – zapytałam, kiedy kobieta zacisnęła palce na tkaninie.
- Sama mi powiedz. – zrzuciła materiał.
W tym momencie coś małego rzuciło się w moja stronę. Zaskoczona cofnęłam się z przestrachem. Jednak, gdy uderzyło to o twarde ścianki szklanego sześcianu, odetchnęłam z ulgą, choć serce łomotało mi jak oszalałe.
- Co do cholery! – krzyknęłam i spojrzałam na Shelly. Była równie mocno wstrząśnięta widokiem poruszającego się przedmiotu. Nie odezwała się. - O nie. – powiedziałam wpatrując się w rzucającą się w pudełku fiolkę, poruszającą się na dwóch grubych, bardziej wystających ząbkach.
Byłam w kompletnym szoku. Nie wiedziałam, że Alvíss zdążył wysłać w naszą stronę ten przeklęty element. Czułam się jak w najgorszym koszmarze. Kolejna fala przykrości bezlitośnie mnie zalewała.
- Czy to jest ten fragment włóczni, o którym opowiadałaś? – zapytała siląc się na spokojny ton.
- Tak. – przyznałam nie od razu ze smutkiem.
Praca tysięcy maleńkich i ostrych nóżek poruszających się płynnym ruchem w górę napawała mnie z sekundy na sekundę strachem. Pomyśleć, że coś takiego miało wżerać się w moje ciało.
- Jak to możliwe, że to się porusza?
Popatrzyłam na Shelly.
- Wcześniej się tak nie zachowywało? – zapytałam.
- To właśnie mam na myśli. Przecież to przedmiot. Zwykła rzecz. Jakim cudem to zachowuje się jak robot?
Przetarłam dłonią swoją twarz, po czym zwróciłam uwagę na to, że fiolka wyglądała wtedy inaczej w Asgardzie. Koło będące zamknięciem zmieniło kolor na lekko fioletowy.
– Shelly, powiedź czy to kółko, wcześniej miało taki sino malinowy odcień?
Kobieta po chwili namysłu kiwnęła głową z przekonaniem.
- Kiedy widziałam to w Asgardzie nie miało. – poinformowałam i oparłam się wolną dłonią o krawędź stolika wpatrując się w fiolkę dziko walczącą ze ścianką.
Zastanowiła się przez chwilę.
– A może to wynik kontaktu z innym… „obiektem”. Wybacz określenie. Albo jest to kwestia zmiany świata.
Pokręciłam głową na znak dezorientacji.
- Dwie opcje to już dużo. – stwierdziłam. – Zgadywanki nie mają sensu.

Zaczęłam sobie przypominać, co wtedy powiedział do mnie Alvíss:
„To moja kochana jest przedmiot, który kiedyś cię zgubi.”
Przełknęłam głośno ślinę, czując jak między palcami trzymającymi miecz zaczyna zbierać mi się pot.
- To … coś zostało zaprogramowane by wyssać moc ze mnie. Ta niespodziewana „pobudka” jest pewnie skutkiem wyczucia przez fiolkę mojej obecności. – stwierdziłam bezsilnie.
Powoli rozumiałam, o co w tym chodzi, jednak nie wszystko było tak jasne.
Nie wiedziałam tylko, dlaczego wbiła się w ciało Heimdalla a nie od razu w moje?
- Co w takim razie robimy? – zapytała Shelly przetwarzając wciąż to nowe informacje.
Zastanowiłam się chwilę, próbując ułożyć moje chaotyczne myśli.
- Niech agencja dopilnuje by przechowywano tego „kleszcza” nie dość, że w czymś niezwykle trwałym i niezniszczalnym to w bezpieczniej odległości nie tylko ode mnie, ale od wszystkich ludzkich oczu.
Zabrzmiało to prawie jak rozkaz jakiegoś dowódcy. Nie sadziłam, że uda mi się wykrzesać z siebie tak poważny ton.
Shelly kiwała powoli głową.
- Bezpieczeństwo przede wszystkim. – przyznała.
- Dziękuję. – uśmiechnęłam się do niej słabo. – I nie pozwólcie by ktokolwiek przy tym majstrował. – przestrzegłam szybko. - Nie chcę, żeby ktoś ucierpiał z mojej winy. – przyznałam trochę mniej weselszym tonem.
Lekarka wsadziła z powrotem dłonie do kieszeni.
- Chciałabym jeszcze coś dodać. – powiedziała szybko. – Ten twój „kleszcz” po wyjęciu miał w sobie wiele złotego płynu, którego ilość z minuty na minutę zaczynała się zmniejszać. Wiesz może, dlaczego tak się działo?
Kolejne pytanie do szczytnej kolejki.
Pokręciłam głową. Nastała chwila ciszy między nami. Jedyny hałas tworzyły tylko klimatyzatory wdmuchujące zimne powietrze do pomieszczenia.
- Zrozumiałam coś ważnego. – przyznałam nagle. – Kleszcz wysysa doszczętnie moc ze swojego nosiciela. Z Heimdalla wyssał samo regenerację ciała, a nawet nieśmiertelność. Sam żyjący przez dziesiątki tysięcy lat bóg padł jego ofiarą. Jak widać jego żywicielem może być każdy, choć jego głównym celem jestem ja. – przerwałam na chwilkę ładując napięcie. - W tym momencie jest jednym z najniebezpieczniejszych obiektów, jakie Ziemia miała zaszczyt gościć.

Wróciłyśmy na korytarz połączony z salą, w której się obudziłam. Myślałam, że Shelly każe mi wrócić do pokoju na resztę dnia, a ona zajmie się pracą i tak się rozstaniemy. Ona jednak przystanęła nagle w połowie korytarza, jakby wpadła na genialny pomysł. Zatrzymała mnie szybko i przeszła pewnym krokiem do drzwi stojących tuż obok moich.
- Skoro dzisiaj agencja torturuje cię tyloma przeżyciami, to mam dla ciebie jeszcze jedno. – powiedziała, a ja o mało co nie zemdlałam.
Szczerze powiedziawszy miałam już dość. Chciałam pójść się przespać z tym wszystkim.
- Żartujesz sobie? – zapytałam marudnie.
- To jednak… - zbyła moje pytanie. – jest przeżycie, które chyba dobrze zapamiętasz.
Zmarszczyłam brwi.
Co tak radosnego, może się znajdować za ścianą?
- Przez cały czas była bliżej niż mogłaś sądzić. – uśmiechnęła się zadowolona z siebie lekarka i zachęciła mnie głową bym weszła.
Przycisnęłam dłoń do czujnika i kiedy drzwi się uniosły, zobaczyłam chyba najsłodszą scenę, jaką kiedykolwiek widziałam. Seve trzymał maleńkiego człowieka na jednej ręce, a w drugiej dzielnie dzierżył butelkę z mlekiem karmiąc malucha. Dziecko było owinięte w zielony kocyk z dużą żyrafą, który nawet z daleka sprawiał wrażenie mięciutkiego. Obydwoje stali niedaleko solidnie wyglądającego białego kojca, nad którym wisiała karuzela z małymi gwiazdkami. Oprócz nich w pomieszczeniu była jeszcze średniego wieku pielęgniarka w różowym uniformie, która rozmawiała żywo przy oknie ze stojącym obok niej Tonym Starkiem.
Kiedy przekroczyłam próg pomieszczenia Steve uśmiechnął się najpierw do mnie, a potem do dziecka sprawując pieczę nad bezpiecznym kontem pochylenia butelki. Pielęgniarka spojrzała na mnie z zaskoczeniem i za razem współczuciem w oczach.
Powoli zaczynałam sobie zdawać sprawę, że w ciągu dwudziestu czterech godzin widziałam więcej zmartwionych, smutnych, zdenerwowanych, zdeterminowanych twarzy niż w ciągu całego swojego życia. To jednak było usprawiedliwione. Na co dzień nie ogląda się tak potwornych rzeczy.
Patrzyliśmy na siebie przez chwilę, chłonąc spokój całej tej sytuacji. Ciszę postanowiła przerwać Shelly, która bardzo trafnie skomentowała naszą sytuację:
- Nie widzieli się dwa lata i stoją jak te kołki. Niewiarygodne.
Rzuciłam kawałki miecza na stojący niedaleko od kojca stolik, po czym spojrzałam na nią z uśmiechem w momencie, gdy drzwi się za nią zamknęły, a pielęgniarka odzyskując rezonans odebrała dziecko od Rogersa.
Ten z widoczną zazdrością przekazał delikatnie malucha, po czym obdarzył mnie uściskiem, który odebrał mi na chwilę oddech.
- Nie masz nawet pojęcia jak się cieszę, że nic wam nie jest. – przyznał z radością i poklepał mnie po plecach, po czym wypuścił z uścisku.
Uśmiechnęłam się szczerze, nie mogąc uwierzyć, że w końcu pojawił się dla mnie promyk słońca pomiędzy tymi wszystkimi chmurami.
Spojrzałam na Starka. Stał z opartą jedną ręką o drugą, wpatrując się w rozciągający się za szybą względnie bezkresny ocean, myśląc nad czymś w skupieniu. Zdawał się być tak pochłonięty, że nie zauważył nawet naszego wejścia, choć przerwanie rozmowy przez pielęgniarkę doskonale o tym świadczyło.
- Nie wszystko jest w zasięgu ręki. – oświadczyłam, zdając sobie sprawę, że tak właśnie skomentowałabym tą scenę gdybym nie znała Starka.
- Kłamstwo. – stwierdził Strak i odwrócił się.
Mężczyzna poklepał mnie pokrzepiająco po ramieniu i ruszył do wyjścia.
- Wszystko się zmieniło. – powiedziałam ze smutkiem i nagle przypomniałam sobie ten wiatr, który towarzyszył nam w momencie przeniesienia przez Bifrost. To uczucie oderwania od podłoża. Ten mały wewnętrzny strach przed nieznanym.
- Czekamy na Fury’ego. – oświadczył Tony. – Wtedy będziemy się zastanawiać jak to naprawić.
Otworzył drzwi i wyszedł z pomieszczenia.
Westchnęłam głęboko.
- Tak Stark, ciebie też miło widzieć. – powiedziałam.
Te słowa dziwnym trafem rozbawiły wszystkich obecnych.
Wzruszyłam ramionami i podeszłam do pielęgniarki chcąc spojrzeć po raz pierwszy na spokojnie w twarz dziecka. Kobieta chyba nawet szybciej, niż ja sama zorientowała się, że chciałabym wziąć małą na ręce. Przyglądała mi się przez chwilę szukając w mojej twarzy zaufania.
Kiedy je znalazła podała mi delikatnie zawiniątko. Było tak maleńkie i delikatne, że przy każdym ruchu bałam się, że mogę coś mu zrobić, mimo, że wcześniej uciekaliśmy razem nie zważając na to. Liczyło się przeżycie.
Tak, teraz można zadbać o wszystko inne.
- Piękna jest. – przyznała pielęgniarka.
Zwróciłam uwagę na śpiące dziecko w moich ramionach i uśmiechnęłam się mimo goryczy, jaką czułam w swoim wnętrzu. Kobieta dzierżąc w dłoni pustą butelkę, rzuciła dziecku długie, pełne przywiązania spojrzenie, po czym wyszła z pomieszczenia, wiedząc, że jej warta dobiegła końca.
- Wytłumaczcie mi proszę, jak doszło do tego, że nie czuję się bezpiecznie. – powiedziałam kiedy wyszła, to co tak naprawdę, siedziało we mnie. – Że nawet teraz nie umiem powiedzieć, że wszystko będzie dobrze.
- Dużo przeszłyście. – odezwał się Rogers. – Bezpieczeństwo przyjdzie z czasem. – dodał. – Jesteście wśród przyjaciół.
- Wiesz doskonale, co mam na myśli. – powiedziałam przywołując wspomnienia moich nieudanych prób ściągnięcie pomocy dla Heimdalla.
 Pojawiliście się na jednej z głównych ulic Nowego Yorku. – rozpoczęła tym razem lekarka. – Kwatera Avengers stoi prawie w samym jego środku, to ich obowiązkiem było zareagować. – broniła się.
- Obecnie S.H.I.E.L.D. tak nas porozrzucała po świecie, że jedyną osobą, która akurat była w wieży był Stark. – zwalanie winy szło jak walące się domino.
Steve w porę dostrzegł, że to, co właśnie robią jest nie fair. Szukanie winowajcy nie miało sensu. Nie była nam potrzebna kłótnia do szczęścia.
- Spójrzmy prawdzie w oczy. Sam i tak nie mógł za wiele zdziałać. – obronił go szybko. - Wasze obrażenia były zbyt duże. Nie zastanawiając się powiadomił agencję.
- A my i tak zostaliśmy umieszczeni w celi. – zauważyłam szybko. – A Heimdall zmarł. Tarcza chyba mniej pomogła niż on by to zrobił. – postanowiłam powiedzieć wszystko to co w tym momencie wydało mi się najtrafniejsze.
- Ta kwatera… – powiedziała Shelly zaczynając obronę organizacji. - … już od iluś lat jest wyłączona z życia S.H.I.E.L.D. Jednakże jest położona najbliżej New Yorku, ratownicy musieli przetransportować was właśnie tu.
- Doktor Davies, chce przez to powiedzieć, że uruchomienie tej bazy zajęło więcej czasu, a jeszcze większą jego ilość pochłonęło przetransportowanie tutaj wszystkich potrzebnych maszyn medycznych.
Kiwnęłam głową.
- Mnie samej też od początku nie było. Stak po mnie posłał. – wyznała. – Wiedział, że w tym momencie będziesz potrzebowała stałej i przede wszystkim zaufanej opieki.
- Kea nie miej nikomu za złe, że umieścili was w tej celi. Zapomniałaś o tym ile zniszczeń spowodowała twoja dojrzewająca moc przed dwoma laty? – zapytał Steve. - Nie mogli ryzykować. – dodał.
- Ciebie też nie było? – zapytałam szybko.
Zaskoczyło go to nagłe pytanie.
- Byłem na drugim końcu kraju, jednak jako jedyny byłem w stanie przerwać misję i wrócić.
Zrozumiałam.
- Dobrze. – powiedziałam. - Tylko nie wiem, dlaczego dopuściliście by Heimdall zmarł. – zdanie wyrwało mi się. - Strach to najgorsze wytłumaczenie. – oświadczyłam szybko.
Nastała chwila głuchej ciszy pomiędzy nami. Żadne z nich nie miało już nic więcej do powiedzenia.
A więc jednak.
- Kea wiesz sama jak niebezpieczny jest „kleszcz”. Nie wiesz, co by się stało, jeśli niewyszkoleni lekarze zajęliby się ciałem i akurat natrafiliby na niego.  – postanowiła się odezwać Shelly.
- Jaki „kleszcz”? – zapytał szybko Steve.
- Długa hist… - nie zdążyła skończyć, bo jej przerwałam.
- Chcesz powiedzieć, że może: Dobrze, że stało się tak a nie inaczej?
Lekarka westchnęła przeciągle, błądząc wzrokiem po ścianach.
Wszystko jasne.
Zastanowiłam się chwilę. Sama nie wiedziałam, jakie konsekwencje sprowadziłoby na Heimdalla zniszczenie Bifrostu. Może czekał go gorszy koniec niż ten, który zgotowała mu krwiożercza fiolka.
- Chciałabym nie mieć do nikogo pretensji. Jednak Shelly nie wiesz, jak to jest stracić prawie całą rodzinę w ciągu niespełna doby. – oświadczyłam.
Rozglądnęłam się po pomieszczeniu.
- Kochana, rozumiem twój gniew, bo jest to sprawa godna rozstrzygnięcia. Ale nie można gdybać, a co gorsza zaczynać gromadzić w sobie chęci zabiegania o sprawiedliwość, bo to tylko kwestia czasu, kiedy może zmienić się ona w chęć zemsty. Nie daj się pogrążyć.
Zamurowało mnie. Przekaz Shelly był tak bardzo głęboki i przemyślany, że aż zabrakło mi słów.
Westchnęłam przeciągle.
Masa myśli kotłowała się wciąż w mojej głowie, ale nie chciałam ich już drążyć.
- Jednak dziewczynka. – powiedziałam do siebie zmieniając szybko temat.
W Asgardzie panowały zupełnie inne zwyczaje niż na Ziemi. Tutaj ludzie nie mieli wymagań, co do płci swoich dzieci. Dla nich miało znaczenie tylko pojawienie się malucha. U nas powodem do dumy był każdy mężczyzna, czyli każda jednostka będąca w stanie obronić i przynieść chlubę Asgardowi. W krainie bogów każda rodzina musiała mieć chłopczyka w rodzinie. Ja i Walkirie od zawsze skrycie liczyłyśmy na każdą obdarowaną kobietę, by urodziła właśnie dziewczynkę. Był to nasz osobisty powód do dumy. Kobiety wcale nie są tak słabe jak inni sądzą.
- Potrzebuje imienia. – zauważył Steve i spojrzał na mnie, próbując odbudować po między nami zaufanie, które właśnie przeszło smutną próbę.
Westchnęłam nerwowo i zrobiłam jednocześnie przerażoną oraz zdezorientowaną minę. Sif nigdy nie powiedziała jak chciałaby nazwać swoje dziecko. Nie sądziłam, że ten zaszczyt przypadnie mnie.
Miałam pustkę w głowie. Znałam bardzo mało imion nordyckich, a właśnie takiego oczekiwaliby dla niej wszyscy Asgardianie. I oczywiście musiało coś znaczyć i być wyjątkowe.
- Nie śpiesz się. – uspokoiła mnie Shelly widząc, że ta prosta sytuacja mnie przerasta.
Spojrzałam na twarz małej. Mimo, że nie miała jeszcze rysów swojej matki, to miałam nadzieję, że jak najwięcej po niej odziedziczy. Nie ukrywajmy tego, Sif zawsze była piękna.
            W tym momencie Shelly uniosła swoją dłoń do słuchawki założonej na jej ucho.
            - Słucham. – odpowiedziała. – Tak sytuacja opanowana… Co? – zapytała zmartwiona. – Tak jest.
            Opuściła dłoń, po czym obdarzyła mnie smutnym spojrzeniem.
            - Obowiązki wzywają.
            - Wiem. – uśmiechnęłam się pokrzepiająco. – Idź.