wtorek, 7 kwietnia 2015

SHADOW #Prolog (Clara)

                 Nie pamiętam swojego nazwiska, imion moich rodziców, domu, w którym mieszkaliśmy i miejsca, gdzie żyliśmy. Wiem tylko, jak mam na imię i kiedy się urodziłam.
            Jestem Clara i przyszłam na świat osiemnastego września 1999 roku. Więcej o moim pochodzeniu ode mnie się nie dowiecie, gdyż sama wiem tylko tyle, co powiedzieli mi w Domu Dziecka.
            Tak, wychowałam się w sierocińcu, ale to nie będzie opowieść o tym, jak bardzo beznadziejne było moje życie w tamtym okresie. Nie patrzcie też na mnie, jak na biedne dziecko, porzucone przez biologicznych rodziców. Skupcie się na samej historii.
            A więc jej ciekawsza i mniej nużąca cześć zaczyna się w najpiękniejszym dniu każdego porzuconego dziecka. Dnia jego adopcji.
            Miałam pięć lat, kiedy nadszedł dla mnie ten dzień. Na zewnątrz było mglisto, zimno i mokro. Połowa sierpnia, a wokół panowała pogoda charakterystyczna dla jesieni lub wczesnej zimy. Temperatura często nie przekraczała pięciu stopni Celsjusza, a budynki kryły się za warstwami bardzo gęstej mgły. Z nieba, w ciągu kilku dni, zdążyły spaść hektolitry wody, która utworzyła głębokie kałuże na chodnikach.
            Około godziny szesnastej, kiedy to najmłodsi mieszkańcy zazwyczaj udają się na długą poobiednią drzemkę, w budynku rozległ się donośny dzwonek do głównych drzwi. Prawie wszystkie dzieci zerwały się momentalnie z łóżek, by zdążyć przygotować się do niespodziewanej wizyty zainteresowanej pary. Cali rozpromienieni i przepełnieni ogromną nadzieją tupali po schodach schodząc na pierwsze piętro, by wyglądając zza pionowych barierek dostrzec z góry zainteresowanych.
            Zastanawiacie się pewnie, dlaczego napisałam „prawie wszystkie dzieci”. Otóż była taka mała dziewczynka o długich brązowych włosach i głębokich błękitnych oczach o delikatnej urodzie, która już dawno straciła wszelką nadzieję na wydostanie się z tego piekła. To byłam ja, we własnej osobie.
            Już dawno zrozumiałam, że przecież moje szanse są dość nikłe. Ci ludzie mogą chcieć bobaska lub jakieś starsze, bardziej ułożone dziecko. Albo gorzej, będą chcieli chłopca. W takim wypadku moje szanse na adopcje spadają do 14%. A doliczając jeszcze fakt, że w ośrodku jest pięć dziewczynek w wieku 5-7 lat to procenty lecą w dół i zatrzymują się w okolicach 3%, które można porównać do pojedynczego jabłka na samym szczycie drzewa, tak niewielkiego i niedostępnego.
            Po kilku minutach głośnej krzątaniny moich znajomych zostałam sama w Pokoju Sypialnym. Było tak spokojnie i cicho, że sen ponownie wziął mnie w swoje ramiona i otulił jak ciepły koc, w którym człowiek czuje się bezpieczny.
            Obudziłam się, kiedy dochodziła godzina osiemnasta. Gdy otwarłam oczy zaskoczyła mnie twarz mojej koleżanki z piętra naszego dwupiętrowego łóżka. Była wpatrzona we mnie jak w obrazek, co trochę mnie speszyło. Wzdychając radośnie, czekała przez prawie dwie godziny aż się obudzę.
         - Co się stało? – zapytałam lekko schrypniętym głosem, przecierając piąstkami oczy pozbywając się błądzących po nich plamek.
            - Zostałaś adoptowana. – powiedziała wybuchając płaczem.
            Powiedziała to tak zwyczajnie, że jej słowa dotarły do mnie dopiero po kilku sekundach. Zaskoczona szybko wdrapałam się na górę i przytuliłam ją najmocniej, jak tylko mogłam.
            - Przepraszam. – powiedziałam.
            W zeszłym roku przyrzekłyśmy sobie, że będziemy się na wzajem wspierać w czasie pobytu w tym miejscu. Tamtego dnia przyrzeczenie zostało zerwane, ponieważ skoro miałam zostać adoptowana, to czuwanie przy Urszulce byłoby nie możliwe. Została sama i to była moja wina, więc było, za co przepraszać.
            - Dasz sobie radę. – oznajmiłam pocieszająco, po czym się uśmiechnęłam.
            Urszulka odwzajemniła uśmiech i uścisnęła mnie po raz ostatni.
            - Żegnaj. – zadrżał mi mimowolnie głos i zeszłam zna dół.
Chciało mi się płakać, ale cały żal tej rozłąki połknęłam wraz ze śliną. Mijając te wszystkie łóżeczka samotnych dzieci, pozbawionych rodzinnej miłości, doszłam do wniosku, że będę za nimi wszystkimi tęsknić.
            Kiedy wyszłam z pomieszczenia udałam się do łazienki z zamiarem umycia zębów i rozczesania swoich splątanych włosów. Zrobiłam to, co się dało zrobić, a potem poprawiłam swoje podniecone ubranie abym nie wyglądała jak bezdomna i zrozumiałam, że robię to samo, co inni: chcę się przypodobać. Mimowolnie skrzywiłam się na tę myśl.
            Ruszyłam głównym korytarzem, oświetlonym tylko nagimi żarówkami wiszącymi pod sufitem, prosto na parter do gabinetu Pani Fitz, naszej głównej opiekunki.
            Tuż przed wejściem do pomieszczenia naszły mnie wątpliwości. Nie rozumiałam, jakim cudem jacyś ludzie mogli mnie wybrać skoro nawet nie pojawiłam się, by przywitać przybyłych. To było bardzo dziwne.
            Zapukałam do drzwi i wstrzymałam oddech w napiętym oczekiwaniu na to, kiedy się otworzą.
            Nie musiałam niecierpliwić się przez wieczność. Otworzyła mi Pani Fitz ukazując swój firmowy uśmiech. Wpuściła mnie do gabinetu, zamykając za mną drzwi i delikatnie popychając w stronę dwóch wielkich foteli, na których siedziało dwoje ludzi. Przełknęłam głośno ślinę i podeszłam powoli do krawędzi biurka stojącego obok owych foteli tak, aby mieć po swojej lewej zainteresowanych dorosłych, a po prawej swojego opiekuna prawnego.
            Przyjrzałam się obcym. Od razu uderzyła mnie znaczna różnica wieku pomiędzy nimi. Mężczyzna miał siwe, półdługie włosy, niebieskie oczy i przyjazny uśmiech. Na sobie miał zwykłe czarne spodnie i bordowy sweter na bladoniebieskiej koszuli. Siedział z nadgarstkami opartymi o biurko, a widząc, że podeszłam i mu się przyglądam, wyprostował się, po czym oparł się o oparcie fotela. Jego towarzyszka na pewno nie przekroczyła trzydziestego roku życia. Jej długie blond włosy, brązowe oczy z przebłyskami słonecznej żółci i delikatne rysy sprawiały, że każdy od razu nazwałby ją piękną. Była ubrana w piękną granatową sukienkę do kolan i wysokie kozaki z czarnej skóry.
            Od razu uderzył mnie fakt, że nie widziałam w swoim, w prawdzie niedługim, ale bogatym w wydarzenia, życiu związanych ze sobą ludzi, których różniłoby tak wiele. Zwłaszcza wiek.
            - Dzień dobry. – przywitałam się pogodnie. – Mam na imię Clara. – dodałam i uśmiechnęłam się.
            - Miło nam. – powiedział mężczyzna ilustrując mnie wzrokiem. – Czy wszystkie formalności zostały załatwione? – skierował to pytanie do Pani Fitz.
            Kiwnęła radośnie głową i otworzyła ponownie drzwi by wyprowadzić nas z budynku.
            Moi nowi rodzice podnieśli się z siedzeń i ruszyli do drzwi, ściągając po drodze swoje płaszcze z wieszaka i zakładając je. Przepuścili mnie w drzwiach, żebym mogła przynieść z naszej małej szatni swój czarny płaszczyk, który w zeszłym miesiącu ucierpiał podczas zabawy na dworze ze starszymi dzieciakami. Zdobiła go na ramieniu dziura wielkości zakrętki od butelki.
            Moje małe serduszko z podekscytowania biło tak szybko, że sama nie mogłam uwierzyć w to jak się zachowuję. Ta sytuacja wydawała mi się niezwykle absurdalna i  tak niezwykła, że sądziłam, iż umysł płata mi figle.
            Nowa rodzina czekała na mnie przed wielkimi żelaznymi drzwiami wejściowymi. Z lekkim zdenerwowaniem podeszłam do nich. Po raz ostatni podałam Pani Fitz rękę i podziękowałam za te cztery lata wymuszonej opieki. Musiałam zrobić jakoś na przybyłych dobre wrażenie.
            Mężczyzna złapał mnie za rękę, co nie powiem, że mnie nie zniesmaczyło, gdyż od dawna nie lubiłam czuć dotyku innych na swojej skórze. Westchnęłam głęboko i uśmiechnęłam się przekonywująco po raz kolejny, aby ukryć swoje niezadowolenie.
           Wyszliśmy na dwór. Momentalnie zalała nas fala wody spadającej z dziką szybkością z nieba i pochłonęła tajemnicza mgła.
            Pogoda tamtego dnia była katastrofalna. Było tak zimno, że warstwy ubrań nie chroniły mnie przed chłodem. Przez niego powietrze szczypało mnie w już i tak nieźle zaczerwienione policzki i nos. Z moich ust wydobywały się obłoczki pary znikające w ułamku sekundy. Na dodatek moje palce były przemarznięte aż do kości, a stopy marzły od lodowatej wody z kałuż, w które zdarzyło mi od czasu, do czasu się wejść.
            Dorośli zdawali się w ogóle nie odczuwać dyskomfortu wywołanego złymi warunkami atmosferycznymi. Ręka mężczyzny cały czas była ciepła, a nawet zdawać by się mogło, że cieplejsza. To była kolejna dziwna rzecz, ale mój móżdżek wyjaśnił to zjawisko w następujący sposób: stwierdził, że to moja rączka tak zmarzła i dlatego tak mi się wydaje.
            Idąc ulicami mijaliśmy zabieganych ludzi, którzy przemieszczali się od jednych do drugich sklepów, przebiegających bezmyślnie przez jezdnię i potrącających innych przechodniów. Jedynie jedna rodzina szła powoli chodnikiem po drugiej stronie ulicy. Ojciec trzymał swoją córkę na barana, a matka trzymała przystojnego syna pod ramię jakby bała się, że młodzieńczy bunt zabierze go od niej. Śmiali się. Był to widok cieszący oczy, bo w Brakewood w czasie takich dni, nikomu nie chciało się być miłym.
            Zaczęłam się zastanawiać, dlaczego my idziemy w tak głuchej ciszy, skoro od dzisiaj mieliśmy być rodziną.
            - Jak mam do was mówić? – zapytałam, by jakoś wzniecić nawet najbardziej beznadziejną rozmowę.
            Dorośli wymienili spojrzenia, a ja zamiast patrzeć na nich, to spuściłam głowę, żeby ominąć kałużę, która wyrosła na mojej drodze.
            - Nazywam się Eric Lensheer, a to jest … - urwał i popatrzył na kobietę jakby się zastanawiał czy zgadza się ona na to, żeby to on ją przedstawił.
            - Jestem Raven Darkholme. Mów nam po imionach. To wystarczy. – uśmiechnęła się, a ja kiwnęłam głową na znak, że zrozumiałam.
            Uderzył mnie fakt, że mają zupełnie inne nazwiska.
            - Jesteście razem, czy tylko przyjaciele? – zaciekawienie dało górę i to pytanie samo ze mnie wypłynęło.
            Niezręczna cisza, jaka zapadła pomiędzy tą dwójką sprawiła, że pożałowałam, iż  w ogóle się odezwałam.
            - Przyjaciółmi. – powiedziała kobieta.
            - Dobrze, a gdzie będziemy mieszkać? – zapytałam.
            - Mogę ci tylko powiedzieć, że we wspaniałym miejscu. – oznajmił Eric. – To niespodzianka.
            - Tam mieszkają wszyscy niezwykle uzdolnieni ludzie. – powiedziała Raven. – Uwierz mi spodoba ci się.
            Niespodziewanie  zatrzymałam się. Eric puścił moją rękę i zdziwiony odwrócił się w moją stronę. Dokładnie tak samo zareagowała blond włosa.
            - Chcecie mnie zabrać do jakiegoś internatu? – moje oczy delikatnie się zaszkliły, wiec spuściłam nisko głowę. – Adoptowaliście mnie, żeby mnie oddać do jakiegoś innego ośrodka? - łza popłynęła mi po policzku.
            Zaczęłam się powoli cofać i nagle niebo przecięła błyskawica, na widok której nie dość, że podskoczyło mi serce, to jeszcze deszcz stał się tak intensywny, że zdawało się, iż z nieba spadają istne igły.
            - Oni tu są. – oznajmiła Raven. – Musimy się pospieszyć.
            - Kim są „oni”? – zapytałam i uniosłam głowę.
            Kobieta popatrzyła na mnie krzywo, tak jakby wkurzyła się za to, że ich spowalniam, a zaś pojawienie się „ich” jest moją winą.
            Wiedziałam, że perspektywa dostania się do kolejnego ośrodka, gdzie będą się na siłę mną opiekować jacyś obcy ludzie, nie uśmiechała się do mnie. Nie zniosłabym kolejnych lat w miejscu, w którym nikt mnie nie szanuje i nie jestem dla nikogo ważna.
            Nie dam się tam zabrać.
            Gdy dorośli z przerażeniem spoglądali na siebie zerwałam się do, najszybszego w swoim życiu, biegu. Rozbryzgiwałam wokół wodę z chodników, gdy niespodziewanie postanawiałam skręcić i zderzałam się z przechadzającymi się ludźmi. Mój oddech przyspieszył do tego stopnia, że zaczęło mnie boleć gardło. Burza, która rozszalała się nad głową zaczynała mnie powoli dobijać.
            Zatrzymałam się gwałtownie, bo coś do mnie dotarło: Eric i Raven mnie nie gonią, a ja nie mam dokąd biegnąć. Jednak ta pokonana psychicznie dziewczynka, minęła sama kilka przecznic, więc była w znacznej odległości od tych dziwnych ludzi.
            Wsadziłam swoje dłonie do kieszeni i zaciągnęłam niżej kapuzę płaszcza, która podczas biegu lekko się zsunęła. Przełknęłam głośno ślinę i westchnęłam. Co ja teraz zrobię, zapytałam się.
            Pozostało mi tylko iść przed siebie.
            Większość przechodniów zdążyła już ukryć się w budynkach. Jedynie ja szłam samotnie po chodniku, płacząc cichutko i dygocząc z zimna. Weszłam po kilku minutach w jakąś ciemną uliczkę, aby poszukać miejsca gdzie mogłabym się przespać. Było już późno zważywszy na to, że latarnie na ulicach rozświetlały okolice swoim blaskiem, a mieszkańcy górnych mieszkań w kamienicach zaciągali żaluzje i zasuwali zasłony.
            W połowie zaułka zauważyłam jakąś niebieską figurę wielkości człowieka. Zmrużyłam oczy, aby lepiej ją widzieć i wtedy dostrzegłam, że się porusza. Szła w moją stronę, więc szybko obróciłam się, by uciec, ale na mojej drodze stanął nagle Eric.
            - Nie ładnie tak uciekać. – powiedział i złapał mnie mocno dłonią za ramię. – Słuchaj, nie jesteś zwykłą małą dziewczynką. Masz niesamowity dar, a ja sprawię, że nikt nie będzie chciał cię przez niego skrzywdzić. Rozumiesz?
            - Pan oszalał. – powiedziałam i zaczęłam się bezskutecznie wyrywać. – Niech mnie Pan puści! – zażądałam.
            Jaka moc? Przecież nie istnieje nic takiego.
            - Mystique, proszę podejdź tutaj.
            Mężczyzna obrócił mnie tak, że teraz stałam przodem do postaci, którą wzięłam za figurę. To był człowiek, jednak nie do końca tak ludzki, jak każdy inny. A dokładniej była to Raven, której ciało stało się całe nagie, niebieskie i pokryte niebieską łuską. Jej piękne blond włosy zostały zaczesane do tyłu i miały kolor czerwonych płatków maku, a oczy były jak kocie, takiego koloru jak ten przebłysk, który widziałam w nich jeszcze w gabinecie Pani Fitz.
            - Czym jesteś? – zapytałam drżącym głosem.
            Dopiero w tamtym momencie zaczęłam się ich naprawdę bać.
            - Sobą. – odpowiedziała, a następne słowa skierowała do staruszka. – Magneto, zabierajmy się stąd. Nadchodzi Storm.
            - Co? – wyszeptałam nic nie rozumiejąc.
            - Idziemy. – usłyszałam za swoimi plecami i obróciłam się o dziewięćdziesiąt stopni, tak by mój wzrok mógł obserwować potwora i mężczyznę.
            Erick podniósł rękę w kierunku drabinki łączącej ziemię ze szczytem pobliskiego budynku. Kiedy dłoń mężczyzny skierowała się w moją stronę, metalowy przedmiot oderwał się od twardych cegieł i uwięził moją klatkę piersiową oraz ręce w twardym uścisku.
            Krzyknęłam przerażona tym, co się dzieje. Nie wierzyłam, że coś takiego jest w ogóle możliwe.
            - Puśćcie mnie! – wołałam, stojąc jeszcze na własnych nogach.
            Eric skierował swoją rękę w górę. Moje stopy oderwały się od ziemi i w rezultacie wisiałam kilka metrów nad ich głowami. Szeroki uśmiech Mystique zapewnił mnie, że moje położenie sprawia jej przyjemność. W porównaniu do niej mnie ta sytuacja kompletnie nie cieszyła.
            Pręty wbijały się niemiłosiernie w moje ciało. Byłam totalnie przemoczona i fizycznie wykończona.
            - Jesteście potworami! – zawołałam.
            - Mutantami. Jeśli już musisz nas obrażać, to rób to dobrze. – odpowiedział z uśmiechem, a mnie zamurowało.
            Już miałam krzyczeć, żeby ktoś, kto akurat mnie usłyszy, mi pomógł, ale momentalnie głos uwiązł mi w gardle. Lensheer zaciskał metal na moich piersiach do tego stopnia, że trudno mi było zaczerpnąć choćby odrobiny powietrza.
            Potem używając drugiej ręki oderwał od wielkich kontenerów na śmieci drzwiczki, ułożył je w pozycji poziomej i każde z nich wskoczyło na jedno. Lensheer podniósł górne kończyny w stronę nieba, w skutek, czego zaczęliśmy się unosić.
            Mimowolnie zamknęłam oczy. Lęk wysokości odezwał się w moim wnętrzu i mimo mojej woli chciał je otworzyć, bym zaczęła się bać. I niestety nawet mimo tego, że zaciskałam mocno powieki, to czułam, iż jesteśmy coraz wyżej i wyżej. Bałam się jak diabli nie mówiąc już o tym, jak bardzo byłam przerażona tym, kogo spotkałam na swojej drodze i tym, co się ze mną stanie.
            Wylądowaliśmy na dachu. Magneto rzucił mną niemiłosiernie o murek, w skutek, czego poczułam jak kości w mojej lewej ręce pękają, a ona sama wygina się pod dziwnym kątem.
            Nie minęła sekunda, moim oczom ukazał się najprawdziwszy piorun, który obrał sobie ten budynek za cel. O mały włos nie trafił on w niebieska kobietę, która w porę wykonała, trzeba to przyznać, idealne salto w tył.
            Ból rozchodzący się w moim ciele przepływał przeze mnie, jak największy kataklizm mojego życia. Deszcz mieszał się z moimi łzami, a nagły wiatr zagłuszał moje łkanie.
        Przez załzawione oczy zobaczyłam jakąś zjawę ubraną w czarny kombinezon, o białych włosach, unoszącą się w powietrzu między mną a moimi niedoszłymi porywaczami. Zaczęła ona ciskać w nich piorunami, starając się widocznie mi pomóc.       
            Gdy zauważyłam głęboki ciemny cień, który rzucał pobliski komin, wydostałam swoją rączkę pomiędzy prętów i zaczęłam się czołgać do niego, pomimo rozgruchotanej drugiej ręki i ciała nadal spętanego przez metal. Nie wiem, co chciałam zrobić, ale coś mi podpowiadało, że jeśli mi się uda stanie się coś, co zakończy ten nienormalny moment mojego życia.
            - Nie! – usłyszałam krzyk Magneta, który korzystając okazji, że zjawa próbowała porazić prądem zwinnie poruszającą się Mystique, wyciągnął w moją stronę dłoń, która natychmiast zaczęła przyciągać mnie do niego, jak magnes. Próbowałam się chwycić czegoś wolną ręką, ale moje próby spełzły na niczym.
            To był impuls, kiedy przeciągnięta pod zjawą zdążyłam włożyć rękę do jej cienia na powierzchni budynku. Mrok wciągnął mnie i całą scenę zastąpiła ciemność.
            Cień wyrzucił mnie w ułamku sekundy w zupełnie innym miejscu.
            Cały czas krzyczałam, gdyż cała twarz płonęła mi żywym ogniem. Gdy otworzyłam oczy przeraził mnie widok kół samochodu tuż przed moimi oczami. Płakałam, trzęsłam się, nie wiedząc, co się stało. Jakiś mężczyzna klęczał przede mną i pytał mnie:
            - Jak do cholery się tu dostałaś?
            Patrzyłam na niego nie pamiętając, co się przed chwilą stało. Czułam się tak, jakby ktoś wymazał mi z pamięci ostatnią godzinę życia. Przed oczami widziałam tylko twarze tamtych  ludzi i nic poza tym.
            - Rany, musi zobaczyć to lekarz, co ci się stało?
            Co mi się stało?
            Ostatnie co pamiętam to moment, kiedy obudziłam się i pocieszałam Urszulkę, bo miałam ją opuścić.
            Mężczyzna patrzył na mnie nie wiedząc, co powiedzieć o pięciolatce, którą prawie przejechał autem, spętaną metalową drabinką, całą przemoczoną, zimną, śmiertelnie przerażoną i w kółko powtarzającą:
            - Przyjdą po mnie, przyjdą po mnie, przyjdą po mnie.
            - Kto? – zapytał.
            - Nie pamiętam.