Obudziło
mnie nagłe jęknięcie, które zawisło na chwilę w ciszy. Trwało zaledwie kilka
sekund, a zdążyło poderwać całe moje ciało do pozycji siedzącej oraz moją rękę
do automatycznego wyciągnięcia zwykle zatkniętej za pasami na plecach włóczni.
Kiedy otworzyłam sklejone, zmęczone powieki, a moja dłoń natrafiła na pustkę,
zdałam sobie sprawę, że coś jest nie tak. Mój nieobecny wzrok nie mógł nadać
przedmiotom konturów, przestrzeni głębi, a co gorsza przestać kołysać się
szaleńczo. Po kilku sekundach niepewności natrafił jednak na twarz Hemidalla,
która zmarszczona była w wyrazie bólu.
Tym jednak, co
przyciągało uwagę były jego pogrążone w rozpaczy oczy, a zwłaszcza źrenice,
które kryły w sobie chyba większy ból niż ten okazywany pozornie. Czułam jak ze
współczucia płuca mi się zapadały.
Dla nas obojga
ta chwila była trudna. Nie na co dzień ogląda się jak stały, względnie
niezniszczalny element w życiu okazuje się być tak okropnie nietrwały, że ktoś
może go tak łatwo zniszczyć od środka. A zwłaszcza, kiedy tą osoba jest ten,
kto był jego cząstką.
Nie da się
wymazać z pamięci zdrady. A zwłaszcza tej, która była sprawką, kogoś nie tylko
bliskiego, ale też osoby, która przez wiele tysiącleci była wzorem odwagi,
poświęcenia i przede wszystkim mądrości. Widokiem niepojętym jest by przywódca
swoich wiernych żołnierzy skazywał na zagładę, stając w szeregach wroga. I to jeszcze
z tak banalnego powodu, jaki miał Odyn. Jak można mieć szacunek do człowieka,
który zabija tych, co byli gotowi oddać za niego życie?
Przełknęłam
szybko ślinę, kiedy ta chmura myśli przeleciała przez moją głowę.
Zwróciłam znów
uwagę, na Heimdalla, którego mina, przez tą chwilę nieuwagi, zdołała się
zmienić. Zaskoczyło mnie, że na jego twarz zaczął wpływać szczery uśmiech. Serce
mi się nagle skurczyło. Nie rozumiałam, co w naszej sytuacji było godne takiej
reakcji.
Heimdall
wyciągnął w moją stronę swoją dłoń w złotej rękawicy. Spoczywały na niej dwa stalowe
elementy, które wydawały mi się dziwnie znajome. Początkowo nie umiałam przypomnieć
sobie, co razem stanowiły i dlaczego mężczyzna uznał, że powinnam je zobaczyć.
Dopiero, kiedy dostrzegłam długą rękojeść dwuręcznego miecza zdałam sobie
sprawę, na co patrzyłam.
Mężczyzna
rozluźnił swoją dłoń, a zwabione przez grawitację elementy uderzyły ze
szczękiem o podłoże.
Klucz do
Bifrostu jest zniszczony. – uświadomiłam sobie.
Opuściłam
dłoń, po czym odsunęłam swoje włosy z twarzy. Minęło kilka sekund zanim
przetrawiłam tą informację. Gdy zrozumiałam, co to dla nas oznacza, ku
zaskoczeniu sama zaśmiałam się, a łzy szczerego szczęścia i niewyobrażalnej ulgi
same popłynęły po mojej twarzy.
-
Zrobiliśmy to. – powiedziałam ochryple i starłam szybko wierzchem drżącej dłoni
łzę z policzka. – Udało się. – wsunęłam swoje place we włosy, po czym położyłam
się na zimnej posadzce, nie mogąc powstrzymać euforii.
-
Tak. – powiedział patrząc na tą istnie dziecinną reakcję. – Bifrost jest zniszczony.
– dodał, ściągając ze swojej głowy złoty hełm, który nagle cisnął z ulgą na
drugi koniec pomieszczenia. – Jesteśmy wolni. – zaśmiał się jeszcze raz.
-
Jesteśmy wolni. – potwierdziłam. – Jesteśmy wolni. – łzy spłynęły po moich
skroniach, po czym uderzyły w podłoże.
Chciałam
żeby te słowa wbiły się w moją podświadomość, bym od razu zrozumiała ich sens i
nawet nie zaczynała szukać haczyków. Bifrost to jedyny most łączący wszystkie
dziewięć światów. Nie ma możliwości, by ktokolwiek zdołał bez niego wydostać
się z tego, w którym przebywa.
-
Jesteśmy bezpieczni. – przytknęłam nasady kciuków do oczu, po czym wzięłam
uspokajający oddech. – Jesteśmy bezpieczni.
Przez
dłuższy czas leżałam na ziemi nie mogąc nacieszyć się z tego faktu. Ktoś obcy
na pewno nazwałby mnie wariatką, jednak nie da się opisać tego, jaka byłam
szczęśliwa.
-
A gdzie w ogóle jesteśmy? – zapytałam po chwili.
Spojrzałam na
mężczyznę, ale kiedy wzruszył ramionami z powrotem usiadłam, po czym
rozejrzałam się wokół. Oboje znajdowaliśmy się w jakimś okrągłym pomieszczeniu,
którego ściany były zrobione ze szkła, a podłoga wyłożona zimnymi płytami
metalu, takim samymi jak sufit. Źródłami światła były jedynie dwie płyty
świecące słabym niebieskim światłem wbudowane w sufit. A jedynym wyjściem duże,
solidne metalowe drzwi na czujnik dotyku. Z tej odległości nie byłam w stanie
dostrzec, co kryło się za szybami, gdyż światło było tak słabe, że nie było w
stanie wydostać przestrzeni z mroku.
Uśmiech
zamarł mi na twarzy.
-
Heimdallu dlaczego nie jesteśmy w Wanaheimie? – zapytałam, po czym zaciekawiona
podeszłam przeźroczystej ściany powłóczając nogami.
Zmarszczyłam
brwi, wyostrzając swój wzrok. Za szkłem dojrzałam wyłożoną ciemnym metalem
podłogę o szerokości około metra w każdą stronę, w którą wbudowane były te same
podświetlane panele. Na jej drodze stała solidna ściana ginąca wraz z
wysokością w ciemności, zakryta w całości jakimiś tysiącami pionowych przewodów
w różnych kolorach i przyozdobiona w wielu miejscach kamerami.
W
szybie odbił się współczujący wzrok mężczyzny.
-
Zważ na to, że jeślibym wysłał nas właśnie tam, to z pewnością dziecko Sif zostałoby
zabite, a ty bez wątpienia zmuszona do pójścia na kompromis z Odynem i Alvíssem.
Zamarłam na chwilę,
wpatrując się w odbicie.
Mimo tego, że z całą
pewnością wolałabym być teraz ze swoją rodziną to Heimdall miał całkowitą
rację. Wszyscy zebrani tam Asgardianie oczekiwaliby ode mnie bym zachowała się
odpowiednio do zajmowanej przeze mnie pozycji, bym postawiła dobro innych ponad
swoje i oddała im to, co utracili musząc uciekać przed konsekwencjami mojego
wyboru.
Po zastanowieniu
kiwnęłam szybko głową zgadzając się z nim.
- A Loki i Thor? –
zapytałam, uciekając wzrokiem rozglądając się niby po otoczeniu. – Walkirie,
Magni i Modi?
- Dziewczyny i twoich
braci tam wysłałem. Niestety nie mogę tego samego powiedzieć o bogach. Kiedy
weszli na platformę wiedziałem, że wyślę ich właśnie tutaj. Niestety podczas
walki poczułem, że ich kierunek się zmienia.
Główne atrybuty bogów
pozwalają podróżującym na zawładnięcie torem podróży, jednak nie sądziłam, że
Heimdall czuje, że ktoś wymyka się jego mocy. Myślałam, że działa to bardziej
dyskretnie.
Chcieli wrócić. –
pomyślałam i na raz przypomniałam sobie zaskoczoną i jednocześnie marszczącą
się w gniewie twarz Lokiego.
- W takim razie, gdzie
oni są? – domagałam się odpowiedzi.
- Straciłem z nimi
kontakt. – przyznał ze smutkiem i wyciągnął swoją drugą rękę, z której spływała
krew. – Kiedy to się stało, zdarzyło się coś jeszcze…
Nagle
Heimdalla chwycił bardzo siarczysty kaszel. Jego dłonie od razu powędrowały do
ust, z których zaczyna tryskać krew. On sam nagle zaczął przewracać się na brzuch.
Zerwałam
się szybko z ziemi ignorując ból i protest całego mojego ciała, po czym w mig
znalazłam się przy jego boku. Oparłam go z trudem o szybę, aby tylko nie
położył się całkiem na ziemi i nie zachłysnął. Zaniepokojonym wzrokiem zaczęłam
szukać przyczyny krwotoku, a kiedy znalazłam ową ranę na jego boku ciągle mocno
krwawiącą, zdałam sobie sprawę, że jest niepokojąco głęboka. Zrozumiałam nagle,
że to, czym został zaatakowany mogło przebić jego płuco.
W
pierwszej chwili byłam pewna, że ta rana za kilka sekund po prostu się uleczy,
bo bądź, co bądź Heimdall jest nieśmiertelny. Bez niego nie ma Bifrostu.
Patrzyłam
na niego przez chwilę nie do końca wiedząc, jak powinnam się zachować. Widząc
jednak, że krwotok z sekundy na sekundę zamiast zanikać, przeciwnie staje się
coraz większy, zaczynałam się martwić nie na żarty.
A
bez Bifrostu nie ma Heimdalla.
Przytknęłam
zszokowana szybko swoje dłonie do rany, po mimo tego, że widziałam, iż jest to
bez sensu.
On
zaraz umrze! – zdałam sobie sprawę w myślach.
Z
bólem serca oderwałam się od niego i rzuciłam się w stronę drzwi. Przyłożyłam
swoją brudną od krwi dłoń do czujnika, ale kiedy zapalił się on na czerwono i
drzwi przeszedł ładunek elektryczny, który o mało mnie nie kopnął.
- Co do
cholery?! – krzyknęłam zaskoczona wpatrując się bezsilnie w drzwi.
Po chwili dopadłam
do pierwszej lepszej kamery i zaczęłam tłuc szybę w nadziei, że ta zwróci się w
moją stronę. Niestety szybko zauważyłam, że nie pali się przy niej czerwone
światełko, które informuje, iż jest włączona. Gdy to zauważyłam zaklęłam
siarczyście i rzuciłam się do kolejnej. Przebiegłam w determinacji całe
pomieszczenie dookoła, by dowiedzieć się, że wszystkie kamery są po prostu
wyłączone.
Kopnęłam
w bezsilności w szybę, o mało, co nie krzycząc z wywołanego bezmyślnie bólu. Za
mną Heimdall wił się jak zranione zwierze, a ja nie mogłam nic zrobić. Od tego
widoku oczy aż same napuchły mi, a ręce opadły.
Podeszłam
do drzwi i spojrzałam na te, które ukrywały nas przed całym światem. Uderzyłam
bezsilnie czołem o szybę, podparłam się o nią rekami i wbiłam swój tępy wzrok w
stalowe drzwi, które nigdy miały się nie otworzyć. Przez kilka minut myślałam,
że jeszcze nie wszystko stracone, że tego dnia nie ujrzę kolejnej śmierci.
A
jednak drzwi dalej pozostawały zamknięte.
Nie wiedziałam
ile czasu spędziłam w tamtej pozycji. Nie miałam również pojęcia, kiedy
przestałam słyszeć jakikolwiek hałasy zza moich pleców. Panowała po prostu
cisza. Taka sama jak w moim umyśle, który zdawał się być ponad tym wszystkim.
Jakby oderwał się od mojego ciała i przyglądał się współczująco mojej osobie z
pewnej odległości.
A coś jednak
się stało. Kiedy drzwi się otworzyły i na platformę wkroczyło pięciu
uzbrojonych w broń najnowszej technologii żołnierzy w czarnych kombinezonach, a
za nimi trzech ratowników medycznych w czerwonych uniformach wiozących nosze z
kręcącymi się szaleńczo kółkami, a na końcu tego wesołego orszaku zobaczyłam agenta Smith’a, Tony’ego Starka i Stevena
Rogersa, zdałam sobie sprawę, że mam ochotę płakać. Płakać jak małe dziecko,
któremu właśnie jakiś łobuz ukradł zabawkę. Tylko, że w rzeczywistości tym
łobuzem jest Odyn, a ową zabawką jest wszystko. Jednak nie pozwoliłam sobie
uronić choćby łzy. Dość już ich z siebie wylałam.
Słyszałam za mną jak odbezpieczane i
otwierane są drzwi do naszego więzienia. Stukot butów o metalowe podłoże, żołnierzy
wkraczających do jego wnętrza i te przerażające krótkie pyknięcia
odbezpieczanej broni. Stukot noszy ratowników, ich stęknięcia towarzyszące
podnoszeniu ciała mojego przyjaciela, wzajemne wykrzykiwane przez nich rozkazy,
których bełkot nie mógł się w mojej głowie ułożyć w słowa, a potem skrzypienie
elementów pchanego w stronę wyjścia czterokołowca. Te wszystkie dźwięki zdawały
się być głośniejsze niż w rzeczywistości.
Wszelako mój wzrok dalej pozostawał
nieustępliwy, a moje ciało nie do ruszenia. Mimo, że najchętniej
padłabym martwa na ziemię obok mojego przyjaciela to nogi wyprostowane w
kolanach trzymały mnie dzielnie w pionie. Chciałam zbadać wyrazy twarzy trzech pozostałych mężczyzn. Agent Smith
jednak od razu zaniepokojony wycofał się z powrotem przecierając oczy palcami,
ruszył w stronę skrzydła szpitalnego. Steve rzucił mi zaniepokojone spojrzenie,
po czym wbiegł przerażony do pomieszczenia tuż za ratownikami. Stark jako
jedyny nie zmienił swojej pozycji od chwili, kiedy nasze spojrzenia się
spotkały. Początkowo nie wiedziałam, co może czuć człowiek o tak trudnym
charakterze jak jego. Dopiero po chwili zauważyłam jak na jego twarzy maluje
się współczucie i jednocześnie kompletne niedowierzanie.
Ktoś położył mi dłoń na ramieniu i w tym
samym momencie usłyszałam dźwięk odbezpieczenia broni dochodzący zza moich
pleców. Poczułam się nagle, jakby grawitacja zadziałała na mnie ze zdwojoną
siłą.
Spuściłam wzrok na ziemię, a potem ukryłam
swoją twarz w jedną z dłoni. Kiedy odepchnęłam się od szyby zdrętwiałe nogi
ugięły się pode mną, przez co z dużą siłą uderzyłam pupą o ziemię. Mimo, że
Steve zdążył chwycić mnie za ramię to nie powstrzymał tego nic nieznaczącego
upadku.
Mimo, że jęknęłam
głośno, postanowiłam podnieść się, by zobaczyć, co się dzieje z moim
przyjacielem. Nie miałam jednak na to dość siły. Nogi mi zdrętwiały do tego
stopnia, że ledwo, co czułam ziemię pod stopami.
Steve przełożył moją
rękę przez swój kark, próbując mnie podtrzymać.
- Opuście broń! – rozkazał tonem generała,
widząc wciąż wymierzone we mnie żołnierskie lufy.
Wyraźnie widać było ich chwilę zawahania. Nie
byli pewni czy mogą przyjąć od niego rozkazy. Nie był on uprawniony do
wydawania im rozkazów. A jednak mimo wewnętrznych sprzeciwów sami dokładnie
wiedzieli, że prawie martwy mężczyzna i niemogąca utrzymać się na nogach
dziewczyna nie stanowią bezpośredniego zagrożenia. Wykonali rozkaz.
Usłyszałam skrzypienie noszy pod ciężarem
napierającego na nie ciała. Miałam wrażenie, że ratownicy robią wszystko, co w
ich mocy a nawet starają się robić więcej, jakby próbując wynagrodzić swoją
długą zwłokę.
- Jeśli on nie żyje… - groźba nie chciała przedostać
się przez moje usta.
Mężczyzna szybko pokręcił głową, jakby chciał
od siebie odgonić tą ponurą myśl. Nawet dotyczącą kompletnie obcego mu
mężczyzny.
- Przyjechaliśmy najszybciej jak to było
możliwe.– powiedział, po czym odwrócił ode mnie wzrok chcąc spojrzeć przez
szybę na Starka.
- Asgard upadł. – powiedziałam z bólem serca
patrząc wciąż tempo na scenę rozgrywającą się przed moimi oczami. Pozwoliłam by
ta informacja zawisła w powietrzu, po czym odwróciłam głowę w jego stronę. –
Nie ma już dziewięciu światów. Nie ma Bifrostu, nie ma bogów, nie ma … -
przerwałam na chwilę, nie wiedząc czy powinnam wypowiedzieć to słowo.
Steve przyglądał mi się niedowierzając
własnym uszom, a jednak nie rozumiejąc jasnego i prostego przekazu.
- Wojny. – dodałam szeptem.
Jasny
promień światła, który zatańczył walca na moich powiekach, wyciągnął mnie z
krainy błogiej nieświadomości. Wokół mnie panowała cisza. Była tak głucha, że
wręcz niepokojąca. Otworzyłam swoje zmęczone oczy, po czym zamrugałam kilka
razy i przetarłam je dłońmi.
Znajdowałam
się w małym pomieszczeniu, o ścianach w całości zrobionych z gładkiego, połyskującego
metalu, choć jedna z nich, ta za moimi plecami w całości składała się z dużego
okna. Łóżko szpitalne, na którym leżałam stało w połowie jego szerokości i było
jedynym przedmiotem lekarskim w pokoju, oprócz stojącego po mojej lewej
wieszaka z torebką wypełnioną w ¾ morfiną. A jednak po mojej prawej stał mały
szklany stolik z kubkiem niedopitej kawy i puste czarne krzesło kompletnie
niepasujące do surowego wystroju. Albo wręcz jego braku.
Uniosłam swoją
dłoń do twarzy, po czym przesunęłam nią po włosach. Ku zdziwieniu nie odczuwałam
ani bólu mięśni, ani zakwasów, nie mówiąc już o innych skutkach wzmożonej
aktywności fizycznej. Chyba to w pierwszej kolejności wywołało uśmiech na mojej
twarzy. Kolejną miłą rzeczą było to, że ktokolwiek się mną zajmował zadbał o to
by zmyto ze mnie te wszystkie warstwy krwi, pisaku, kurzu i bóg wie jeszcze,
czego. A już do reszty uszczęśliwiło mnie, iż ta osoba wiedziała, że dla
bezpieczeństwa swojego i mojego należy przed moim obudzeniem odpiąć mnie od
wszelkiej aparatury.
Niestety,
kiedy o moje włosy zaczepił się jakiś przedmiot, który po chwili okazał się być
przytwierdzony do mojego nadgarstka, momentalnie wstrzymałam oddech i
pożałowałam, iż tak szybko się ucieszyłam Z rosnącą w środku paniką i
wybałuszonymi oczami odczepiłam włosy od ręki. W tym samym momencie, gdy
zobaczyłam wenflon wbity w nadgarstek, a potem taki sam w drugim, o mało, co
nie zemdlałam. Sparaliżowało mnie.
Samo wbijanie
igły do ciała nigdy nie robiło na mnie dużego wrażenia, ale kiedy widziałam, że
igła zbyt długo przebywała we moim ciele natychmiast zaczynałam się bardzo
denerwować. Napinają się wszystkie moje mięśnie jakby zaalarmowane pojawieniem
się obcego ciała w organizmie.
Wzięłam
głęboki oddech, po czym dzielnie zacisnęłam zęby i zaczęłam poszukiwania małego
pilota, który powinien znajdować się gdzieś w moim zasięgu. Jak najszybciej
chciałam wezwać lekarza. Niestety poszukiwania szybko spełzły na niczym.
Lekko
zirytowana wyswobodziłam się z spod grubej zielonej kołdry i stanęłam bosymi
stopami na zimnej posadzce. Obrzuciłam zirytowanym spojrzeniem pomieszczenie,
po czym z zaskoczeniem spostrzegam małe prostokątne krzesło bez oparcia,
stojące tuż u podnóża szpitalnego łóżka. Z wcześniejszej perspektywy go nie
dostrzegłam. Tak samo jak leżących na nim moich rzeczy.
Ze smutkiem
zdałam sobie sprawę, że paraduję właśnie w brzydkiej zielonej koszuli
lekarskiej, która nie była ani modna, ani zbytnio wygodna, choć na szczęście
zakrywała to, co powinna. Zrezygnowana wciągnęłam na siebie swoją bordową
dopasowaną bluzkę, której rękawy od połowy ramienia składały się z wielu
czarnych, cienkich, nachodzących na siebie, drobnych łusek skutecznie
chroniących ciało przed uszkodzeniem. Do tego swoje czarne spodnie, z dokładnie
takimi samymi łuskami, ciągnącymi się od uda do kostek. Wciągnęłam szybko swoje
wygodne wysokie czarne buty, po czym spojrzałam na pozostałe na stołku rzeczy.
Dałam sobie spokój z zakładaniem naramienników, napierśnika, zarękawi i
nagolenników. Miałam nadzieję, że kiedy wyjdę na zewnątrz nikt nie mnie
zaatakuje.
Znalazłam
również swoja małą brązową sakiewkę, którą z ulgą przytwierdziłam do spodni w
okolicy bioder.
Kiedy kucnęłam
przy stołku zobaczyłam jeszcze przepołowiony miecz Heimdalla, wsunięty pod
łóżko. Mój wzrok utkwiony był w nim przez kilka długich sekund. Nie wiedziałam
dokładnie, co mam z nim zrobić, jednak nie miałam zamiaru tu go zostawiać.
Mimo, że był bezużyteczny, to niewątpliwie bardzo dla mnie ważny.
Rozprostowałam
nogi, po czym dzierżąc w dłoni dwa kawałki broni podeszłam do drzwi. Spojrzałam
jeszcze szybko na widok oceanu za oknem. Do tej pory nie poczułam żadnych
kołysań, więc pewnie baza nie płynęła. Super. Nie ma to jak unoszenie się na
wodzie na środku oceanu.
Przyłożyłam do
czujnika wiszącego na ścianie przy drzwiach swoją dłoń i drzwi ku mojemu
zdziwieniu bez problemu podciągły się otwierając przede mną świat. A
przynajmniej jakiś niewielki korytarz.
W tym momencie
gardło aż mi się zawiązało. Dlaczego teraz mój dotyk zadziałał, a nie wtedy,
kiedy to było naprawdę ważne?
Gdy tylko
przekroczyłam próg pomieszczenia zdałam sobie sprawę, że wejścia do niego pilnowało
dwóch agentów, którzy jak na znak odwrócili w moją stronę głowy, kiedy pojawiłam
się na zewnątrz.
Przełknęłam
ciężko ślinę ze zdenerwowania. Mężczyźni jednak tylko kiwnęli w moją stronę
głowami, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że nie mają zamiaru się na mnie
rzucić. Nasza trójka została tu przetransportowana tu, jako „obiekty”
niebezpieczne. Spodziewałam się, więc po nich bardziej wzmożonej czujności. W
duchu jednak bardzo się ucieszyłam.
Również
kiwnęłam im głową, wymieniając uprzejmość, po czym w momencie, gdy miałam
zapytać, gdzie powinnam się udać, usłyszałam wołanie z drugiego końca
korytarza:
- Kea, mam
nadzieję, że nie zamierzasz mi tutaj nigdzie uciekać!
Spojrzałam w
tamtą stronę i zobaczyłam idącą w moją stronę ubraną w eleganckie czarne
spodnie z wąską nogawką, czarne szpilki i czarny top afroamerykankę, której
biały kitel dokładnie ujawniał pełniony przez nią zawód.
- Shelly! –
zawołałam i szybkim krokiem ruszyłam w jej stronę byśmy spotkały się w połowie
korytarza i serdecznie uścisnęły. – Nie widziałam cię chyba wieki. –
stwierdziłam i uśmiechnęłam się szczerze.
Kiedy kobieta
wypuściła mnie z objęć, zanim zdążyła powiedzieć choćby słowo, wyciągnęłam
przed siebie nadgarstki mówiąc:
- Shelly,
wyjmij te przeklęte wytwory szatana z moich rąk, bo zaraz oszaleję!
Kobieta
zaśmiała się i ukradkiem otarła łzę szczęścia z policzka, co nie uszło mojej
uwadze. Uśmiechnęłam się, jednak postanowiłam nie uświadamiać jej, że
zauważyłam ten niewinny gest. Bardzo mi było miło, że kogokolwiek tutaj moja
wizyta uszczęśliwiła, a nie z miejsca zaniepokoiła.
W tym momencie
nie wiedziałam, kogo bardziej rozpiera radość: Shelly, która widziała mnie
ostatnio dwa lata temu, czy mnie, dla której od naszego spotkania upłynęły dwie
dekady.
- Jasne, chodź
kochana. – powiedziała i poprowadziła mnie korytarzem.
Shelly Davies znam
od dziecka. Wtedy nie była jeszcze wykwalifikowanym lekarzem, bo zaraz po
studiach została zwerbowana przez S.H.I.E.L.D., jednak można było spotkać ją na
korytarzach skrzydła szpitalnego. Wybiła się niesamowitymi umiejętnościami i
wiedzą, co zainteresowało organizację i jednocześnie było powodem do dumy. Mimo
tego, że początkowo kierowano ją częściej do spraw lekkich i traktowana była
raczej jak pielęgniarka to nie poddawała się. Dziś widząc ją w tym kitlu z
bijącą pewnością siebie, to mnie chciało się płakać. Każdy zasługuje na to by
zostać docenionym.
Mimo, że była
ode mnie o połowę starsza to chyba ani razu w swoim życiu nie nazwałam jej
„Pani”. Kiedy ten tytuł wypływał z ust moich bądź moich przyjaciół mogliśmy
spodziewać się tylko nazywaniem „Panicz” czy „Panienko” do końca dnia, co
spotykało się z wieloma drwinami ze strony agentów, naszych rodziców lub co
gorsza Starka, który chyba miał z tego największy ubaw, choć otwarcie nie
okazywał swojego rozbawienia.
Korytarz
zaprowadził nas do dużego pomieszczenia, w którym krzątało się chyba dziesięciu
lekarzy, dokładnie analizujących różne wyniki badań przy biurkach rozstawionych
gęsiego wzdłuż pomieszczenia, popijających kawy w kąciku kuchennym oddzielonym
szybą po środku pokoju, piszących coś na komputerach stojących przy ścianach.
Ogólnie w pomieszczeniu panował ogromny harmider, choć wszystko wydawało się
biegnąć swoim codziennym zwariowanym torem.
Shelly
poprowadziła mnie do biurka, nad którym zawieszona była projekcja jakiś
dziwnych badań, które kobieta szybko zamknęła, aby nie zaprzątały teraz jej
głowy. Ręką pokazała mi bym usiadła na krześle po jego drugiej stronie, po czym
włożyła na dłonie białe rękawiczki i wyciągnęła delikatnie wenflony z moich
nadgarstków, wrzucając je z udawaną pogardą do kosza na śmieci. Uśmiechnęła się
przepraszająco za to, że musiałam tak długo je znosić.
Kobieta szybko
przyłożyła dwa małe kawałki waty do dziurek i przymocowała je taśmą by drobne
krwawienia mogły się w spokoju zatamować. Odetchnęłam z ulgą i oparłam się o
ścianę za mną.
- Dziękuje.
- Cieszę się,
że nie zrobiłaś niczego głupiego. – wyznała szybko Shelly, która po odłożeniu
używanych przedmiotów, usiadła za biurkiem i podparła się o blat łokciami,
splatając palce obu dłoni ze sobą.
- Wrosłam z
głupich i pochopnych decyzji. – przyznałam i spojrzałam na jej zaniepokojoną
twarz. – Naprawdę. – dodałam, kiedy zdałam sobie sprawę, że mój wcześniejszy
stan nie potwierdzał tych słów.
Nastała chwila
ciszy między nami, podczas której przypatrywałam się krzątającym się lekarzom i
kilku agentom, z którymi niektórzy rozmawiali.
- Podjęliśmy
decyzję, która była słuszna. – wyznałam i spojrzałam na nią by przekonała się,
że mówię całkowicie szczerze.
Shelly była
jedną z osób z S.H.I.E.L.D, którym faktycznie ufałam, dlatego nie zdziwiło
mnie, że po chwili opowiedziałam jej całą historię wojny stoczonej w Asgardzie.
Nie było sensu niczego ukrywać. Każde kłamstwo prędzej czy później wyjdzie na
jaw, a niedomówienia zniszczą zaufanie. Dość już osób straciłam.
Gdy
zakończyłam, kobieta wpatrywała się we mnie nie kryjąc swojego zaskoczenia,
które bardzo wyraźnie malowało się na jej twarzy. Wiedziałam, że jako człowiek
sama nie rozumie wielu pojęć, którymi posługiwaliśmy się w Asgardzie, jak
również samymi nazwami dziewięciu światów, jednak samo pojęcie wojny zna każdy.
I dokładnie rozumie, że niesie ona ze sobą jedynie falę spustoszenia i śmierci.
Więcej nie trzeba tłumaczyć.
Nie wiem czy
oczekiwałam, że powie coś, co podniesie mnie na duchu, czy raczej wygłosi mi
reprymendę na temat podejmowania decyzji. Ku zaskoczeniu okazało się, że nie
powiedziała nic. Po prostu wpatrywała się we mnie jakby zapomniała, jakich słów
powinna użyć. W gruncie rzeczy nie wiedziałam, co było gorsze.
- Czy… -
wzięłam głęboko oddech i postanowiłam zacząć. – Czy znaleziono Thora i Lokiego
gdzieś w Midgardzie? – zapytałam. – To znaczy na Ziemi? – poprawiłam się
szybko, bo nie miałam pewności czy Shelly mnie zrozumie. – To ważne. –
przyznałam.
Kto pyta nie
błądzi, przeczytałam kiedyś. Była jeszcze szansa.
- Nie mam
pojęcia. – przyznała zdruzgotana, odważając się na odpowiedź. – Kiedy Fury
zaszczyci nas swoją obecnością na pewno wszystko się wyjaśni. – dodała kobieta,
po czym z zaniepokojeniem podniosła się z siedzenia.
Zachowała się
tak jakby nagle przypomniała sobie coś bardzo ważnego.
- Coś się stało?
– zapytałam marszcząc brwi, lekko zaskoczona.
Shelly
chwyciła mnie za rękę, zachęcając do wstania.
- Chodź
szybko. Muszę ci coś pokazać. – powiedziała, ale zrobiła to bardzo sucho, jakby
do końca nie była przekonana o słuszności tego, co chce zrobić.
Poprowadziła
mnie labiryntem korytarzy skrzydła szpitalnego do miejsca, którego nazwa nagle
zmroziła mi krew w żyłach.
„Kostnica”
Zaśmiałam
się z przerażenia.
-
Chyba nie chcesz powiedzieć, że… - gardło odmówiło mi posłuszeństwa, a Shelly
spuściła wzrok. – Zmarł? – zapytałam wstrzymując na chwilę oddech.
Shell kiwnęła
powoli głową, po czym podniosła zbolały wzrok na mnie i wsadziła dłonie do
kieszeni kitla.
- Przecież to
niemożliwe! – krzyknęłam głośno, a kobieta podskoczyła na dźwięk mojego
podniesionego tonu.
Uderzyłam
bezsilne zaciśniętą dłonią w najbliższą ścianę.
– Jesteśmy
nieśmiertelni! Rana nie miała prawa go zabić! – dodałam szybko i oparłam czoło
o zimny metal, próbując uspokoić złość.
Jak to mogło
się stać?
- Otóż to. –
powiedziała kobieta, a ja mając lekkie obawy przed spoglądaniem w czyjekolwiek
oczy, zwróciłam dzielnie wzrok w jej stronę choć wpatrywałam się w podłogę. – Nie
rana w klatce piersiowej go zabiła. – wyznała i ruszyła do drzwi przed nami,
obserwując mnie kontem oka.
Otworzyła je
szybko, a ja ruszyłam niechętnie za nią.
Nie miałam
ochoty tam wchodzić, równie mocno jak nie chciałam widzieć ciała mojego
przyjaciela. Miałam na swoim koncie za dużo dramatycznych przeżyć jak na
nastolatkę i to zdobytych w tak krótkim czasie.
Pierwsze, co
uderzyło mnie na wejściu to niesamowity chłód, jaki panował w pomieszczeniu. Przeszedł
mnie dreszcz, a na moim ciele pojawiła się gęsia skórka.
Pomieszczenie
względnie było niewielkie. Mogło mieć jakieś cztery metry na cztery. Jednak
ściana po mojej lewej stronie, która składała się z dziesiątek kratek o
szerokości i długości metra, dawała do wiadomości, że pokój może być jeszcze
szerszy. Prawdopodobnie były to długie szuflady z zmrożonymi ciałami.
Żaden inny
element wystroju nie robił takiego wrażenia. Stało tam tylko kilka noszy i
jeden stolik przy oknie tuż przede mną.
Shelly podeszła
do niego. Głównym obiektem jej zainteresowania był jednak kwadratowy przedmiot
okryty lśniącym granatowym materiałem, który na nim stał.
- Co to? –
zapytałam, kiedy kobieta zacisnęła palce na tkaninie.
- Sama mi
powiedz. – zrzuciła materiał.
W tym momencie
coś małego rzuciło się w moja stronę. Zaskoczona cofnęłam się z przestrachem. Jednak,
gdy uderzyło to o twarde ścianki szklanego sześcianu, odetchnęłam z ulgą, choć
serce łomotało mi jak oszalałe.
- Co do
cholery! – krzyknęłam i spojrzałam na Shelly. Była równie mocno wstrząśnięta
widokiem poruszającego się przedmiotu. Nie odezwała się. - O nie. –
powiedziałam wpatrując się w rzucającą się w pudełku fiolkę, poruszającą się na
dwóch grubych, bardziej wystających ząbkach.
Byłam w
kompletnym szoku. Nie wiedziałam, że Alvíss
zdążył wysłać w naszą stronę ten przeklęty element. Czułam się jak w najgorszym
koszmarze. Kolejna fala przykrości bezlitośnie mnie zalewała.
- Czy to jest
ten fragment włóczni, o którym opowiadałaś? – zapytała siląc się na spokojny
ton.
- Tak. –
przyznałam nie od razu ze smutkiem.
Praca tysięcy maleńkich
i ostrych nóżek poruszających się płynnym ruchem w górę napawała mnie z sekundy
na sekundę strachem. Pomyśleć, że coś takiego miało wżerać się w moje ciało.
- Jak to
możliwe, że to się porusza?
Popatrzyłam na
Shelly.
- Wcześniej
się tak nie zachowywało? – zapytałam.
- To właśnie
mam na myśli. Przecież to przedmiot. Zwykła rzecz. Jakim cudem to zachowuje się
jak robot?
Przetarłam
dłonią swoją twarz, po czym zwróciłam uwagę na to, że fiolka wyglądała wtedy
inaczej w Asgardzie. Koło będące zamknięciem zmieniło kolor na lekko fioletowy.
– Shelly, powiedź
czy to kółko, wcześniej miało taki sino malinowy odcień?
Kobieta po
chwili namysłu kiwnęła głową z przekonaniem.
- Kiedy
widziałam to w Asgardzie nie miało. – poinformowałam i oparłam się wolną dłonią
o krawędź stolika wpatrując się w fiolkę dziko walczącą ze ścianką.
Zastanowiła
się przez chwilę.
– A może to
wynik kontaktu z innym… „obiektem”. Wybacz określenie. Albo jest to kwestia zmiany
świata.
Pokręciłam
głową na znak dezorientacji.
- Dwie opcje
to już dużo. – stwierdziłam. – Zgadywanki nie mają sensu.
Zaczęłam sobie
przypominać, co wtedy powiedział do mnie Alvíss:
„To moja
kochana jest przedmiot, który kiedyś cię zgubi.”
Przełknęłam
głośno ślinę, czując jak między palcami trzymającymi miecz zaczyna zbierać mi
się pot.
- To … coś
zostało zaprogramowane by wyssać moc ze mnie. Ta niespodziewana „pobudka” jest
pewnie skutkiem wyczucia przez fiolkę mojej obecności. – stwierdziłam bezsilnie.
Powoli
rozumiałam, o co w tym chodzi, jednak nie wszystko było tak jasne.
Nie wiedziałam
tylko, dlaczego wbiła się w ciało Heimdalla a nie od razu w moje?
- Co w takim
razie robimy? – zapytała Shelly przetwarzając wciąż to nowe informacje.
Zastanowiłam
się chwilę, próbując ułożyć moje chaotyczne myśli.
- Niech
agencja dopilnuje by przechowywano tego „kleszcza” nie dość, że w czymś
niezwykle trwałym i niezniszczalnym to w bezpieczniej odległości nie tylko ode
mnie, ale od wszystkich ludzkich oczu.
Zabrzmiało to
prawie jak rozkaz jakiegoś dowódcy. Nie sadziłam, że uda mi się wykrzesać z
siebie tak poważny ton.
Shelly kiwała
powoli głową.
-
Bezpieczeństwo przede wszystkim. – przyznała.
- Dziękuję. –
uśmiechnęłam się do niej słabo. – I nie pozwólcie by ktokolwiek przy tym
majstrował. – przestrzegłam szybko. - Nie chcę, żeby ktoś ucierpiał z mojej
winy. – przyznałam trochę mniej weselszym tonem.
Lekarka
wsadziła z powrotem dłonie do kieszeni.
- Chciałabym
jeszcze coś dodać. – powiedziała szybko. – Ten twój „kleszcz” po wyjęciu miał w
sobie wiele złotego płynu, którego ilość z minuty na minutę zaczynała się
zmniejszać. Wiesz może, dlaczego tak się działo?
Kolejne
pytanie do szczytnej kolejki.
Pokręciłam
głową. Nastała chwila ciszy między nami. Jedyny hałas tworzyły tylko
klimatyzatory wdmuchujące zimne powietrze do pomieszczenia.
- Zrozumiałam
coś ważnego. – przyznałam nagle. – Kleszcz wysysa doszczętnie moc ze swojego
nosiciela. Z Heimdalla wyssał samo regenerację ciała, a nawet nieśmiertelność. Sam
żyjący przez dziesiątki tysięcy lat bóg padł jego ofiarą. Jak widać jego
żywicielem może być każdy, choć jego głównym celem jestem ja. – przerwałam na
chwilkę ładując napięcie. - W tym momencie jest jednym z
najniebezpieczniejszych obiektów, jakie Ziemia miała zaszczyt gościć.
Wróciłyśmy na
korytarz połączony z salą, w której się obudziłam. Myślałam, że Shelly każe mi
wrócić do pokoju na resztę dnia, a ona zajmie się pracą i tak się rozstaniemy.
Ona jednak przystanęła nagle w połowie korytarza, jakby wpadła na genialny pomysł.
Zatrzymała mnie szybko i przeszła pewnym krokiem do drzwi stojących tuż obok
moich.
- Skoro
dzisiaj agencja torturuje cię tyloma przeżyciami, to mam dla ciebie jeszcze
jedno. – powiedziała, a ja o mało co nie zemdlałam.
Szczerze powiedziawszy
miałam już dość. Chciałam pójść się przespać z tym wszystkim.
- Żartujesz sobie?
– zapytałam marudnie.
- To jednak… -
zbyła moje pytanie. – jest przeżycie, które chyba dobrze zapamiętasz.
Zmarszczyłam
brwi.
Co tak
radosnego, może się znajdować za ścianą?
- Przez cały
czas była bliżej niż mogłaś sądzić. – uśmiechnęła się zadowolona z siebie
lekarka i zachęciła mnie głową bym weszła.
Przycisnęłam
dłoń do czujnika i kiedy drzwi się uniosły, zobaczyłam chyba najsłodszą scenę,
jaką kiedykolwiek widziałam. Seve trzymał maleńkiego człowieka na jednej ręce,
a w drugiej dzielnie dzierżył butelkę z mlekiem karmiąc malucha. Dziecko było
owinięte w zielony kocyk z dużą żyrafą, który nawet z daleka sprawiał wrażenie
mięciutkiego. Obydwoje stali niedaleko solidnie wyglądającego białego kojca,
nad którym wisiała karuzela z małymi gwiazdkami. Oprócz nich w pomieszczeniu
była jeszcze średniego wieku pielęgniarka w różowym uniformie, która rozmawiała
żywo przy oknie ze stojącym obok niej Tonym Starkiem.
Kiedy przekroczyłam
próg pomieszczenia Steve uśmiechnął się najpierw do mnie, a potem do dziecka
sprawując pieczę nad bezpiecznym kontem pochylenia butelki. Pielęgniarka spojrzała
na mnie z zaskoczeniem i za razem współczuciem w oczach.
Powoli
zaczynałam sobie zdawać sprawę, że w ciągu dwudziestu czterech godzin widziałam
więcej zmartwionych, smutnych, zdenerwowanych, zdeterminowanych twarzy niż w
ciągu całego swojego życia. To jednak było usprawiedliwione. Na co dzień nie
ogląda się tak potwornych rzeczy.
Patrzyliśmy na
siebie przez chwilę, chłonąc spokój całej tej sytuacji. Ciszę postanowiła
przerwać Shelly, która bardzo trafnie skomentowała naszą sytuację:
- Nie widzieli
się dwa lata i stoją jak te kołki. Niewiarygodne.
Rzuciłam
kawałki miecza na stojący niedaleko od kojca stolik, po czym spojrzałam na nią
z uśmiechem w momencie, gdy drzwi się za nią zamknęły, a pielęgniarka
odzyskując rezonans odebrała dziecko od Rogersa.
Ten z widoczną
zazdrością przekazał delikatnie malucha, po czym obdarzył mnie uściskiem, który
odebrał mi na chwilę oddech.
- Nie masz
nawet pojęcia jak się cieszę, że nic wam nie jest. – przyznał z radością i
poklepał mnie po plecach, po czym wypuścił z uścisku.
Uśmiechnęłam
się szczerze, nie mogąc uwierzyć, że w końcu pojawił się dla mnie promyk słońca
pomiędzy tymi wszystkimi chmurami.
Spojrzałam na
Starka. Stał z opartą jedną ręką o drugą, wpatrując się w rozciągający się za
szybą względnie bezkresny ocean, myśląc nad czymś w skupieniu. Zdawał się być
tak pochłonięty, że nie zauważył nawet naszego wejścia, choć przerwanie rozmowy
przez pielęgniarkę doskonale o tym świadczyło.
- Nie wszystko
jest w zasięgu ręki. – oświadczyłam, zdając sobie sprawę, że tak właśnie
skomentowałabym tą scenę gdybym nie znała Starka.
- Kłamstwo. –
stwierdził Strak i odwrócił się.
Mężczyzna
poklepał mnie pokrzepiająco po ramieniu i ruszył do wyjścia.
- Wszystko się
zmieniło. – powiedziałam ze smutkiem i nagle przypomniałam sobie ten wiatr,
który towarzyszył nam w momencie przeniesienia przez Bifrost. To uczucie oderwania
od podłoża. Ten mały wewnętrzny strach przed nieznanym.
- Czekamy na
Fury’ego. – oświadczył Tony. – Wtedy będziemy się zastanawiać jak to naprawić.
Otworzył drzwi
i wyszedł z pomieszczenia.
Westchnęłam
głęboko.
- Tak Stark,
ciebie też miło widzieć. – powiedziałam.
Te słowa
dziwnym trafem rozbawiły wszystkich obecnych.
Wzruszyłam
ramionami i podeszłam do pielęgniarki chcąc spojrzeć po raz pierwszy na
spokojnie w twarz dziecka. Kobieta chyba nawet szybciej, niż ja sama
zorientowała się, że chciałabym wziąć małą na ręce. Przyglądała mi się przez
chwilę szukając w mojej twarzy zaufania.
Kiedy je
znalazła podała mi delikatnie zawiniątko. Było tak maleńkie i delikatne, że
przy każdym ruchu bałam się, że mogę coś mu zrobić, mimo, że wcześniej
uciekaliśmy razem nie zważając na to. Liczyło się przeżycie.
Tak, teraz
można zadbać o wszystko inne.
- Piękna jest.
– przyznała pielęgniarka.
Zwróciłam
uwagę na śpiące dziecko w moich ramionach i uśmiechnęłam się mimo goryczy, jaką
czułam w swoim wnętrzu. Kobieta dzierżąc w dłoni pustą butelkę, rzuciła dziecku
długie, pełne przywiązania spojrzenie, po czym wyszła z pomieszczenia, wiedząc,
że jej warta dobiegła końca.
- Wytłumaczcie
mi proszę, jak doszło do tego, że nie czuję się bezpiecznie. – powiedziałam
kiedy wyszła, to co tak naprawdę, siedziało we mnie. – Że nawet teraz nie umiem
powiedzieć, że wszystko będzie dobrze.
- Dużo
przeszłyście. – odezwał się Rogers. – Bezpieczeństwo przyjdzie z czasem. –
dodał. – Jesteście wśród przyjaciół.
- Wiesz
doskonale, co mam na myśli. – powiedziałam przywołując wspomnienia moich
nieudanych prób ściągnięcie pomocy dla Heimdalla.
– Pojawiliście się na jednej z głównych ulic
Nowego Yorku. – rozpoczęła tym razem lekarka. – Kwatera Avengers stoi prawie w
samym jego środku, to ich obowiązkiem było zareagować. – broniła się.
- Obecnie
S.H.I.E.L.D. tak nas porozrzucała po świecie, że jedyną osobą, która akurat
była w wieży był Stark. – zwalanie winy szło jak walące się domino.
Steve w porę
dostrzegł, że to, co właśnie robią jest nie fair. Szukanie winowajcy nie miało
sensu. Nie była nam potrzebna kłótnia do szczęścia.
- Spójrzmy
prawdzie w oczy. Sam i tak nie mógł za wiele zdziałać. – obronił go szybko. - Wasze
obrażenia były zbyt duże. Nie zastanawiając się powiadomił agencję.
- A my i tak
zostaliśmy umieszczeni w celi. – zauważyłam szybko. – A Heimdall zmarł. Tarcza
chyba mniej pomogła niż on by to zrobił. – postanowiłam powiedzieć wszystko to
co w tym momencie wydało mi się najtrafniejsze.
- Ta kwatera…
– powiedziała Shelly zaczynając obronę organizacji. - … już od iluś lat jest
wyłączona z życia S.H.I.E.L.D. Jednakże jest położona najbliżej New Yorku,
ratownicy musieli przetransportować was właśnie tu.
- Doktor
Davies, chce przez to powiedzieć, że uruchomienie tej bazy zajęło więcej czasu,
a jeszcze większą jego ilość pochłonęło przetransportowanie tutaj wszystkich
potrzebnych maszyn medycznych.
Kiwnęłam
głową.
- Mnie samej
też od początku nie było. Stak po mnie posłał. – wyznała. – Wiedział, że w tym
momencie będziesz potrzebowała stałej i przede wszystkim zaufanej opieki.
- Kea nie miej
nikomu za złe, że umieścili was w tej celi. Zapomniałaś o tym ile zniszczeń
spowodowała twoja dojrzewająca moc przed dwoma laty? – zapytał Steve. - Nie
mogli ryzykować. – dodał.
- Ciebie też
nie było? – zapytałam szybko.
Zaskoczyło go
to nagłe pytanie.
- Byłem na
drugim końcu kraju, jednak jako jedyny byłem w stanie przerwać misję i wrócić.
Zrozumiałam.
- Dobrze. –
powiedziałam. - Tylko nie wiem, dlaczego dopuściliście by Heimdall zmarł. –
zdanie wyrwało mi się. - Strach to najgorsze wytłumaczenie. – oświadczyłam
szybko.
Nastała chwila
głuchej ciszy pomiędzy nami. Żadne z nich nie miało już nic więcej do
powiedzenia.
A więc jednak.
- Kea wiesz
sama jak niebezpieczny jest „kleszcz”. Nie wiesz, co by się stało, jeśli
niewyszkoleni lekarze zajęliby się ciałem i akurat natrafiliby na niego. – postanowiła się odezwać Shelly.
- Jaki
„kleszcz”? – zapytał szybko Steve.
- Długa hist…
- nie zdążyła skończyć, bo jej przerwałam.
- Chcesz
powiedzieć, że może: Dobrze, że stało się tak a nie inaczej?
Lekarka
westchnęła przeciągle, błądząc wzrokiem po ścianach.
Wszystko
jasne.
Zastanowiłam
się chwilę. Sama nie wiedziałam, jakie konsekwencje sprowadziłoby na Heimdalla
zniszczenie Bifrostu. Może czekał go gorszy koniec niż ten, który zgotowała mu
krwiożercza fiolka.
- Chciałabym
nie mieć do nikogo pretensji. Jednak Shelly nie wiesz, jak to jest stracić
prawie całą rodzinę w ciągu niespełna doby. – oświadczyłam.
Rozglądnęłam
się po pomieszczeniu.
- Kochana,
rozumiem twój gniew, bo jest to sprawa godna rozstrzygnięcia. Ale nie można
gdybać, a co gorsza zaczynać gromadzić w sobie chęci zabiegania o
sprawiedliwość, bo to tylko kwestia czasu, kiedy może zmienić się ona w chęć
zemsty. Nie daj się pogrążyć.
Zamurowało mnie.
Przekaz Shelly był tak bardzo głęboki i przemyślany, że aż zabrakło mi słów.
Westchnęłam
przeciągle.
Masa myśli
kotłowała się wciąż w mojej głowie, ale nie chciałam ich już drążyć.
- Jednak dziewczynka.
– powiedziałam do siebie zmieniając szybko temat.
W Asgardzie panowały
zupełnie inne zwyczaje niż na Ziemi. Tutaj ludzie nie mieli wymagań, co do płci
swoich dzieci. Dla nich miało znaczenie tylko pojawienie się malucha. U nas powodem
do dumy był każdy mężczyzna, czyli każda jednostka będąca w stanie obronić i
przynieść chlubę Asgardowi. W krainie bogów każda rodzina musiała mieć
chłopczyka w rodzinie. Ja i Walkirie od zawsze skrycie liczyłyśmy na każdą
obdarowaną kobietę, by urodziła właśnie dziewczynkę. Był to nasz osobisty powód
do dumy. Kobiety wcale nie są tak słabe jak inni sądzą.
- Potrzebuje
imienia. – zauważył Steve i spojrzał na mnie, próbując odbudować po między nami
zaufanie, które właśnie przeszło smutną próbę.
Westchnęłam
nerwowo i zrobiłam jednocześnie przerażoną oraz zdezorientowaną minę. Sif nigdy
nie powiedziała jak chciałaby nazwać swoje dziecko. Nie sądziłam, że ten
zaszczyt przypadnie mnie.
Miałam pustkę
w głowie. Znałam bardzo mało imion nordyckich, a właśnie takiego oczekiwaliby
dla niej wszyscy Asgardianie. I oczywiście musiało coś znaczyć i być wyjątkowe.
- Nie śpiesz
się. – uspokoiła mnie Shelly widząc, że ta prosta sytuacja mnie przerasta.
Spojrzałam na
twarz małej. Mimo, że nie miała jeszcze rysów swojej matki, to miałam nadzieję,
że jak najwięcej po niej odziedziczy. Nie ukrywajmy tego, Sif zawsze była
piękna.
W
tym momencie Shelly uniosła swoją dłoń do słuchawki założonej na jej ucho.
-
Słucham. – odpowiedziała. – Tak sytuacja opanowana… Co? – zapytała zmartwiona.
– Tak jest.
Opuściła
dłoń, po czym obdarzyła mnie smutnym spojrzeniem.
-
Obowiązki wzywają.
-
Wiem. – uśmiechnęłam się pokrzepiająco. – Idź.